No i stało się to, co prędzej, czy później musiało się stać. Ale opowiem od początku...
Jakiś tydzień temu miałem zły dzień - i to tylko sobie mogę zawdzięczać. Najpierw, jak jakiś gimbus w lesie małym fiatem, albo "Boguś" w M3, poleciałem sobie bokiem, nawracając gdzieś w moim miasteczku. Nic szczególnego, nie pierwszy raz. Widzieliście to już na "Ciekawostkach". Ale tym razem zrobiłem to na oczach pana policjanta i, jak nie trudno się domyślić, wcale mu się to nie spodobało. Mieliśmy poważną rozmowę, która skończyła się pouczeniem i obietnicą z mojej strony, że "nigdy więcej". Nawet nie wiedziałem jeszcze, że tej obietnicy dotrzymam.
Kilka godzin później ruszyłem dość ostro ze skrzyżowania, w czasie ulewnego deszczu, a moje opony były już na granicy legalności. I okazało się, że nawet najlepsze systemy elektronicznych niań nie spowodują, by prawa fizyki przestały obowiązywać. Samochód wjechał w głębszą kałużę, zarzuciło, uderzył w krawężnik, wpadł w jakieś krzaki i narobiło się szkód. Ile szkód? Wystarczająco dużo, by firma ubezpieczeniowa kupiła moje auto.
To był już trzeci raz, gdy w czasie tych ośmiu lat, kiedy miałem to auto, nie opanowałem bestii. A jest (albo raczej była) to bestia - 600 KM to nie są żarty. Więc doszedłem do wniosku, że wystarczy. Do trzech razy sztuka. Ja już nie będę młodszy. Dziadek musi się przesiąść na spokojny, wygodny, dystyngowany pojazd.
Mógłby ktoś powiedzieć, że przecież można i takim autem spokojnie jeździć, po co od razu go sprzedawać? Można, jasne. Tylko po co robić to 600-konną bestią? Jaki sens kupować, czy utrzymywać tak mocne auto, gdy nie będziemy korzystać z jego możliwości? A jaki sens korzystać z tych możliwości, gdy nam, najwyraźniej, brakuje umiejętności? Zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem było pozbycie się tego pojazdu. Już nie te oczy, nie te oczy. Czas rozejrzeć się za autem dla emeryta.