konik pisze:... i choc rzeczywiscie dochody z tej pracy byly relatywnie niskie, ale byly stale, przewidywalne i dawaly mozliwosc zycia na poziomie ubostwa chocby, ale nie spychaly w nedze. Dzisiaj dostep do pracy jest trudniejszy, dla roznych ludzi nie zawsze mozliwy, stad praca przez kilka miesiecy w roku, a pozniej bezrobocie, a jeszcze pozniej utrata swiadczen prowadzi do degeneracji i utrudnia, a w wielu przypadkach uniemozliwia powrot na rynek pracy, albo jest to powrot okupiony wieloma upokorzeniami, albo wymaga dlugotrwalego leczenia psychologicznego itp...
Teraz ja pozwolę sobie nie zgodzić się z taką opinią. Ja mam pewien problem z Twoim stwierdzeniem, drogi Koniku, bo po prostu pamiętam tamte czasy. Pamiętam na przykład, że gdy pracowałem na bocznicy kolejowej Transbudu, to tam zatrudnialiśmy bezdomnych nędzarzy, żyjących w wagonach, "na zlecenie". Rozładowywali żwir, czy inne towary przywożone na bocznicę "za gotówkę", czyli byli opłacani "na umowę - zlecenie" i jak tylko dostawali pieniądze, zapijali się do utraty przytomności. To było kilkanaście osób, czasem nawet kilkadziesiąt, choć nikt tak naprawdę nie wiedział ilu. Zjawiali się tylko wtedy, gdy się im kończyły pieniądze. Brudni, bez domu, niektórzy mieli jakieś rodziny, może nawet żony na wsiach poza Krakowem, ale tu żyli jak zwierzęta.
Takich ludzi było wielu, bo problem z alkoholizmem miało wielu. I dziś także zazwyczaj problemem ludzi nie mogących utrzymać stałej pracy jest problem alkoholizmu. Oczywiście zdarzają się sporadycznie inne sytuacje, są regiony Polski, gdzie z pracą jest trudniej, ale jest tak, że 40 lat temu było skromnie, ale równo i "sprawiedliwie", każdy miał coś i mógł godnie żyć, a dziś ludzie umierają z głodu.
Arturo ma rację. I ja pamiętam ceny z czasów Gierka. Dziś na takim poziomie, na jakim żyliśmy wtedy może żyć naprawdę każdy. Zarobki były (średnio) porównywalne, zapomnijmy o tej hiperinflacji i wymianie na nowe złote. Wtedy się zarabiało 2-3 tys i dziś się zarabia 2-3 tys. Tylko ile wtedy można było kupić za te pieniądze?
Kiełbasa, ta najtańsza i nie bardzo "zjadliwa" - 40 złotych, lepsze gatunki do stu i więcej, szynka 120 zł za kilogram, cukier 10,50; kostka masła 17,50; tabliczka czekolady 19 złotych, najtańsza wódka 80 zł za pół litra, a Wyborowa, którą już się dało wypić - 100.
A dobra przemysłowe? Jasne, nawet w USA były droższe, ale nie aż tak, jak w PRL-u. Na samochód czekało się latami, po wpłaceniu pełnej ceny, po to tylko, by przy odbiorze zapłacić drugie tyle, bo cena poszła w górę. Ale takie udogodnienia to już "późny Gierek", wcześniej w ogóle ciężko było bez znajomości i przydziału kupić cokolwiek. A ceny? Wartburgi i Skody 120 tys zł, Fiat 125P 180 tysięcy. A na giełdzie, czyli bez czekania - 50% więcej. Kolorowy TV? Ruski, samozapalny i beznadziejnym obrazem, rozmazującym się po kątach kineskopu - 25 tys. I też miesiące czekania. Japoński, z Pewexu - 40-60 tys złotych (po przeliczeniu z dolarów). Każdy zakup odkurzacza, miksera, robota kuchennego - to były tak duże wydatki, że sprzedawano te rzeczy na raty. Oczywiście w tych "cudownych" okresach, gdy jeszcze były one dostępne w sklepach.
Nie wspominam już np. o wyjazdach za granicę, co zawsze się wiązało z jakąś formą prywatnego handlu, nie dlatego, że my tacy handlowy naród, ale po prostu nikogo nie było stać, by z polskiej pensji zjeść obiad w restauracji np. w Jugosławii. Tam ceny były "niemieckie", a ja pamiętam, jak byliśmy na wczasach i rodzice nie zrozumieli, że cena ryby w karcie była "wg wagi". Akurat była ich rocznica ślubu, więc jeden dzień zamiast jedzenia konserw przywiezionych z Polski poszliśmy do knajpy i rodzice wybrali najtańszą potrawę. Wydali tyle, że przez lata pamiętali ten urlop, bo tanio to było "za gram" rybki, a gramy po zjedzeniu bardzo urosły w oczach szefa kuchni.
Każdy dziś może żyć na takim poziomie, jak wtedy. Nie jest nigdzie gorzej. Tylko nikt już nie pamięta jak to było naprawdę i nikt nie wierzy, że ludzie byli szczęśliwi, mimo, że np. kupno płaszcza odkładało się całymi latami, a ubrania i rowery donaszało się po starszym rodzeństwie. Ja miałem np. rower "damkę", bo miałem starszą siostrę i ubranka też miałem... no, różne, ale na szczęście mama doskonale szyła i potrafiła z damskich ciuszków zrobić coś, co nie narażało mnie na śmieszność wśród kolegów.
I dżinsy. Marzenie każdego chłopaka. Prawdziwe "reifle" z Pewexu. Kosztowały pół miesięcznej pensji. W związku z czym ja swoje pierwsze prawdziwe dżinsy kupiłem mając 18 lat. Wcześniej miałem "teksasy", "szariki" i inne podróby, które tak się miały do prawdziwych jeansów, jak Polo Kokta do Coca Coli.
A tu filmik, porównanie cen 1969 i 2008:
http://www.tvn24.pl/4396,9,publicznatv.html