agula pisze:zazdroszczę Ci, że Twoi Rodzice byli praktykujący
wiesz..., właściwie to nie wiem jak to się stało..., że teraz ...niby też są, ale w inny sposób. Kiedyś, jak byłam mała, generalnie świat nie był zmechanizowany:). Nikt prawie nie miał samochodu we wsi. Niektórzy mieli konie, w większości ludzie poruszali się na rowerach i wozami.
Kiedy była zima, nie można było jechać rowerem, a i konno... było trudno. Bo w każdej chwili mógł zerwać się wiatr, deszcz. W związku z tym chodziliśmy pieszo. I pamiętam, jak w każdą sobotę czy też niedzielę... rodzice wstawali z nami rano i szliśmy pieszo do naszego kościoła. 5 km na 7-mą rano. Wychodziliśmy przed 6-tą. Było ciemno, kiedy szliśmy do kościoła i widno, gdy z niego wracaliśmy. Byliśmy przemarznięci i zmęczeni, ale nie czuliśmy tego zmęczenia:).
Pamiętam też, kiedy zawsze w każdą niedzielę latem rodzice zabierali nas na mszę rowerami. Ja i młodsza siostra na bagażnikach rodziców a starsza swoim rowerkiem:).
To było OBOWIĄZKOWE. Nie było przeproś. Niedziela była dniem mszy św.
I pamiętam też dziadków. Zawsze, kiedy wstawałam w niedzielę rano, gdy już byłam panną, słyszałam w ich kuchni mszę dziewiątową w radiu Maryja.
To z pewnością położyło jakiś grunt pod moją wiarę.
Ale mimo takiego zaangażowania... wiara mojej rodziny... nie wiem, czy mogę tak powiedzieć..., nie miała solidnych fundamentów. Ja myślę, że to wina ...nie wiem, zbyt małego, a może nawet żadnego osobistego kontaktu ze Zbawicielem. Bo jak to się stało?
Gdy nie było samochodu, rodzice chętnie chodzili z małymi dziećmi pieszo. Teraz, gdy mają samochód, nie zawsze jeżdżą. Tłumaczą się zmęczeniem. Mama, mam wrażenie, nie czuje potrzeby. Tata, nierzadko woli się upić, niż pojechać do kościoła.
Ich wiara przypomina kontakt sługi z panem, niż dziecka z ojcem. Nie wierzą w jakąkolwiek obecność Boga w ich życiu. Nie rozmawiają, zresztą nigdy nie rozmawiali o Nim z nami, może tato, czasami. I jeśli już dochodzi do jakiejś rozmowy, to szybko kończy się to sprzeczką, bo tata lubi uprawiać monologi. Nie słucha. Czasem, choć rzadko, zdarza się nam się zupełnie przypadkiem rozmawiać... tak naprawdę.
Moje siostry... straszne na to patrzeć. Mąż starszej jest ateistą, mąż młodszej określa siebie mianem wierzącego niepraktykującego. Nie wiem, gdzie ta jego wiara. Ja określiłabym go mianem nie wiadomo w co wierzącego nienawidzącego. Przy nich moje siostry nie praktykowały wiary tak, jak to powinno być. Nie chodziły do kościoła. Nie czują bliskości Boga. Czasem nie chodzą, bo nie mają z kim zostawić dzieci (córka młodszej siostry jest za mała na mszę w czasie ostrej pogody), a czasem im się nie chce... i to jest najgorsze.
Ale ostatnio to się zmienia powoli. Choć nie potrafię... tak myślę, ewangelizować tak, jak trzeba, to Pan przeze mnie opowiada o Sobie i upomina. Myślę, że tęskno im za Nim i chcą się do Niego zbliżyć. No... tak niemrawo im to idzie, ale idzie:). Lepiej jest teraz niż wcześniej.
Mam nadzieję, że wszyscy moi bliscy odnajdą żywego Chrystusa i będą kiedyś głodni Jego obecności, Jego słowa. Kiedy rozmawiałyśmy w pracy, mówiłam jej o tym, że my, wierzący jesteśmy Jego dziećmi tak, jak jej córka jest jej dzieckiem. I zawsze będzie nas bronił, zawsze będzie czuwał. Ona zapytała: no przecież Bóg kocha wszystkich ludzi tak samo. Owszem, ale nie wszyscy ludzie są Jego dziećmi. Tylko ci, którzy zgodzą się być Jego dziećmi. Którzy zapragną, zechcą.
Dopiero, kiedy zrozumiała, że wierzący będzie dla Boga jak jej córka dla niej, a nie jak Adrian (syn starszej siostry, którego też przecież kocha i pragnie dla niego jak najlepszego życia) dla niej, ...myślę, że zaczęła rozumieć trochę. Zapytała, czy ona może być takim dzieckiem dla Boga? powiedziałam jej, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce:)... i nie zdążyłam już, bo wszedł pacjent...
Ale to już dużo... małymi kroczkami.
Miło mi się tu gościć Agulo:), pozdrawiam