Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Moderator: Marek MRB

Awatar użytkownika
yaro21
Przyjaciel forum
Posty: 141
Rejestracja: 07-08-10, 19:22
Lokalizacja: Skoczów

Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: yaro21 » 04-02-11, 21:58

Na sympozjum "Szkoła charyzmatów", prowadzący Damian Stayne z Londynu, założyciel wspólnoty Cor et Lumen Christi, uczył nas jak powinno wyglądać dobre świadectwo. Otóż dobre świadectwo powinno zawierać informację o tym co było przed nawróceniem, jak Bóg zadziałał w naszym życiu i jak jest obecnie. Dobre świadectwo nie powinno być dłuższe niż trzy minuty. Po tym wstępie z przykrością stwierdzam, że powoli zbliżam się do końca mojego świadectwa. Ale nie opowiedziałem Wam jeszcze o mojej drodze do ziemi obiecanej, a trwała ona długo, mniej więcej też czterdzieści lat. Usiądźcie więc wygodnie z małym wiaderkiem kawy, by nie zasnąć, bo będzie dłużej niż trzy minuty.

Panie Jezu dziękuję Ci za Twoje prowadzenie każdego dnia, wybacz mi moje gadulstwo, które mam nadzieję nie przysłoni Twojej chwały. Chciałbym jednak powiedzieć o wszystkich Twoich cudach w moim żuciu i w życiu mojej rodziny. Proszę Cię Panie niech to świadectwo dotrze do każdego człowieka, który tego potrzebuje, niech będzie takim ziarenkiem zasianym na Twoją chwałę. A Ty Panie posyłaj ludzi, którzy te ziarenka będą podlewali i dawaj im wzrost, niech Twoja chwała wzrasta i objawia się pośród nas. Amen.

Zacznę może tradycyjnie od początku. Urodziłem się 45 lat temu, no 45 z hakiem, w rodzinie protestantów, a ściślej mówiąc byłem wyznania Ewangelicko Auksburskiego, to ci od Lutra. Do kościoła chodziłem raczej z przymusu, bo rodzice kazali. No właśnie, kazali i na tym się chyba ich rola wychowania religijnego kończyła. Zresztą nie dziwię się mojej mamie, bitej i poniżanej przez męża pijaka. To i tak cud, że nigdy nie odczułem braku matczynej miłości. Tata pewnie też nas kochał na swój sposób, bardzo głęboko ukryty sposób. On nie potrafił okazywać uczuć. Wiem, że to jest sprawa wychowania. Po prostu nikt go tego nie nauczył. Chociaż ja jestem inny niż mój tata, tak mi się przynajmniej wydaje, pamiętam ile wysiłku kosztowało mnie, by powiedzieć moim dzieciom, że je kocham. Też tego nie umiałem. Mój ojciec za to bardzo pięknie potrafił okazywać uczucia, zwłaszcza gdy trzeba nam było (mnie i mojemu bratu) przylać, a rękę miał ciężką, szczególnie po pijanemu. Nie piszę tego, by dokopać mojemu tacie, ale by z grubsza nakreślić sytuację, w której przyszło mi dorastać. Zresztą sprawę przebaczenia już mam za sobą.

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje, a ja byłem dzieckiem uzdolnionym muzycznie i to pomagało mi nieraz oderwać się od szarej rzeczywistości. Tak sobie spokojnie dorastałem od jednej popijawy i awantury do drugiej. Dziękuję mojej babci, która sprawiła, że nie zwątpiłem w istnienie Boga.

Kiedy wszedłem w wiek dojrzewania, zaczęły się pytania natury egzystencjalnej, na które szukałem odpowiedzi niestety nie tam gdzie trzeba. Pismo Święte leżało sobie spokojnie nietknięte, a mnie fascynowało wszystko co związane było z życiem po życiu, życiem przed życiem, ogólnie parapsychologia, okultyzm (hipnoza, spirytyzm, bioenergoterapia). Na szczęście byłem chyba chroniony Bożą łaską, bo nigdy nie zabrnąłem w żaden z tych tematów głębiej, a właściwie każdego liznąłem powierzchownie i praktycznie na fascynacji się kończyło.

Poznałem wspaniałą dziewczynę, Katoliczkę, która po długim okresie narzeczeństwa została moją żoną. Dodam, że każde z nas zostało przy swojej wierze. Życie toczyło się dalej, wydawać by się mogło normalnie, najpierw urodził nam się syn, potem córka. Ja dorabiałem grywaniem na weselach i chyba nie było źle, gdyby nie to, że w moim życiu nadal nie było Pana Boga. Zresztą, choć wierzyłem w Jego istnienie, to nie był mi do niczego potrzebny, bo to ja decydowałem co jest dobre, a co złe i to ja byłem najważniejszy. Do kościoła nie chodziłem już prawie wcale. Do Ewangelickiego nie, bo wydawało mi się to jakieś takie dziwne, że ja idę gdzie indziej, a żona z dziećmi gdzie indziej. Do Katolickiego też nie, bo twierdziłem, zresztą zgodnie z prawdą, że czuję się tam jakoś dziwnie obco. Więc najczęściej zostawałem w domu tłumacząc moje niechodzenie do kościoła tym, że po prostu "nie czuję takiej potrzeby". Moi bliscy przyjęli to tłumaczenie i tak to trwało jakiś czas, zbyt długi czas.

Zacząłem namiętnie łykać wszelkie informacje o tym jak wiele nasza religia ma wspólnego z religiami wschodu. To w pewnym okresie mojego życia doprowadziło do takiego pomieszania z poplątaniem, dlatego gdy na nasze tereny zaczęła wkraczać filozofia New Age, ja byłem niesamowicie podatny na jej wpływ. Jak bardzo mnie fascynował fakt, że moja podświadomość może tak wiele zdziałać poprzez afirmacje i wizualizacje, że mogę mieć wszystko, co tylko jest w zasięgu moich marzeń, wszystkie bogactwa świata. To mi przypomina jak Pan Jezus był kuszony, kiedy szatan mówi do Niego pokazując Mu wszystkie królestwa świata: Zobacz, to wszystko może być twoje, tylko oddaj mi pokłon. Pan Jezus nie uległ pokusie, ja uległem.

Innym dziadostwem, w które wszedłem był kurs metodą Silvy. Chodzi o majstrowanie z naszą podświadomością (odmienne stany świadomości alfa i beta i inne tego typu manipulacje). Nie będę może na tym forum zagłębiał się w szczegóły, by nie robić reklamy. Ja byłem tylko na pierwszym stopniu, ale i tak ciary po plecach przechodzą na samo wspomnienie. To bardzo niebezpieczna zabawa. Wolałbym dać dziecku do zabawy zapałki, brzytwę itp., niż polecić komuś coś takiego.

Szatan powoli niszczył mnie od środka, niszczył moją psychikę, osłabiał moją wolną wolę. Potem przyszła kolej na moje ciało, które też próbował zniszczyć poprzez różne uzależnienia. Myślę, że wystarczy wspomnieć tylko o alkoholu, reszta niech pozostanie moją słodką, a może raczej gorzką, tajemnicą, moją, mojego spowiednika i oczywiście Pana Boga. To rzecz jasna nie stało się z dnia na dzień, ale stopniowo. Ja oczywiście byłem szczególnie narażony na ryzyko uzależnienia od alkoholu. Po pierwsze zakosztowałem go zbyt wcześnie, bo już w wieku 17-stu, 18-stu lat, a po drugie wywodziłem się z rodziny, która bardzo ofiarnie i z wielkim poświęceniem ratowała budżet państwowy wspierając przemysł alkoholowy na ile tylko pozwalała robotnicza pensja. A zaczęło się niewinnie, na początek dwa, trzy piwka w ciągu tygodnia, potem coraz częściej, zauważyłem, że alkohol ma działanie rozkurczowe i działa przeciwbólowo, więc przy mojej ciężkiej pracy drink wypity po, stał się nieodzownym elementem w walce z bólem mięśni i zmęczeniem. Ale niestety z biegiem czasu jeden drink przestał wystarczać, więc trzeba było sięgnąć po drugi, potem po trzeci, i kolejne. Później z drinka trzeba było usunąć wszystko to, co tam jest zbyteczne i przeszkadza, czyli sok i wodę mineralną.

Specjalnie tak rozwlekam ten temat, by osobom, które być może będą to czytały, a mają problemy z alkoholem, pokazać jak to działa. Jak stopniowo i powoli, a przez to niezauważalnie uzależniamy się. Ja oczywiście problemów z alkoholem nie miałem i mogłem przestać pić w każdej chwili, gdybym tylko chciał, zresztą tak jak każdy alkoholik.

W początkowej fazie mojego picia chyba nie było tak całkiem źle. Nie awanturowałem się, byłem raczej spokojnym facetem. Moja córka stwierdziła kiedyś, że lubi gdy tata ma wypite, "bo wtedy się z nami bawi". Nie piszę tego na swoją obronę, ale nie zapomnę tego chyba do końca życia jako moje anty-świadectwo, jakim wtedy byłem ojcem.

Ja nie miałem jakiś ciągów alkoholowych, ale codziennie musiałem mieć swoją dawkę, a od czasu do czasu "dawałem w kocioł" trochę mocniej, z tym że to od czasu do czasu zdarzało się coraz częściej. Nie muszę chyba mówić, że mojej żonie to bardzo przeszkadzało. Widziała kiedy siadam za kierownicę po spożyciu, kiedy podchmielony idę do pracy. Postanowiła ratować nasze małżeństwo, ale nie za cenę przymykania oczu na to co się dzieje i udawania, że wszystko jest w porządku. Sprawa była prosta, albo poddam się leczeniu, albo pa. Widząc moje przerażenie na samą myśl o leczeniu odwykowym, złagodniało jej serce i powiedziała: albo zacznij chodzić do kościoła. Na szczęście to, co Pan Bóg wszczepił w moje serce, a czego nie udało się szatanowi z tego serca wyrwać, to miłość do rodziny. Gdy więc sprawa została postawiona na ostrzu noża, nie miałem wątpliwości jakiego wyboru dokonać. Pomyślałem sobie, dobra zacznę chodzić do kościoła. Załatwimy to po cichu, tylko ja i Pan Bóg, bo ja nie będę chodził na jakieś mitingi, nie będę się otwierał przed obcymi ludźmi.

I tak się zaczęło moje chodzenie do kościoła, dodam że Katolickiego. Początkowo tak trochę na odczepne, żeby żona nie marudziła, zresztą słowo się rzekło. Było mi wtedy wszystko jedno do którego kościoła idę, bo przecież wierzymy w tego samego Boga. Jednak tak naprawdę nie było mi wszystko jedno do którego kościoła idę, bo do kościoła Katolickiego było bliżej i msza trwała krócej, a to było wtedy dla mnie najważniejsze. W ogóle uważałem pójście do kościoła za stratę czasu. Mój pobyt tam ograniczał się do spoglądania na zegarek i wyczekiwania z utęsknieniem słów: "Idźcie w pokoju Chrystusa. Bogu niech będą dzięki" i już mnie w kościele nie było. Ale właśnie wtedy stała się rzecz dziwna i niesamowita, a zarazem wspaniała. chociaż byłem wtedy jeszcze bardzo daleko od Pana Boga, to Bóg nie był daleko ode mnie, był nawet bardzo blisko. To On dotknął mnie niesamowitą łaską wiary i łaską nawrócenia. Wtedy to Pan Bóg postawił na mojej drodze w spaniałego kapłana, był nowym wikarym w naszej parafii. Nie znaczy to, że pozostali księża w naszej parafii nie są wspaniali, ale ten był dla mnie takim Bożym wysłannikiem. Ja, który potrafiłem słuchać tylko siebie, nagle zacząłem słuchać księdza. A co najdziwniejsze, jego nauka docierała do mnie i zaczęła wydawać mi się słuszna. Zaczęło docierać do tego pustego łba, że potrzebuję nawrócenia i to natychmiast.

W praktyce nie było to natychmiast. To był długi i bolesny proces. Bolesny, bo nie jest łatwo tak nagle zmienić swojego myślenia i postępowania. Nie tak łatwo pozbyć się swoich złych nawyków i przyzwyczajeń. Przeżywałem wtedy wielką fascynację Bogiem. Zacząłem czytać Pismo Święte, łykałem również wszelką literaturę chrześcijańską. Postanowiłem definitywnie zerwać z moimi nałogami. Jednak moje życie zaczęło nabierać takiego wojskowego charakteru, to znaczy z coraz większą regularnością następowały po sobie padnij, powstań, padnij, powstań... . Pomyślałem, kurcze, coś jest nie tak. Ciągle jeszcze w tym moim nawróceniu czegoś brakowało.

Jest w moim mieście takie szczególne miejsce, gdzie lubimy oboje z żoną chodzić na spacery. Tym miejscem jest wzgórze Kaplicówka, gdzie w 1995 roku papież Jan Paweł II przewodniczył uroczystej mszy świętej. Było to podczas nieoficjalnej wizyty papieża w Polsce, dzień po kanonizacji w Ołomuńcu w Czechach Jana Sarkandra. Skoczów jest miejscem urodzenia Jana Sarkandra, więc stąd ta wizyta papieża w naszym mieście.

Właśnie podczas takiego spaceru na Kaplicówkę natrafiliśmy tam na modlitwę. Było to w niedzielę, w Święto Miłosierdzia Bożego w tym samym roku, w którym zmarł Jan Paweł II. Modlitwą tą była koronka do Bożego Miłosierdzia. Początkowo ta modlitwa wydawała mi się tak nudna, że myślałem, że zasnę, bo ile razy można klepać w kółko jedno i to samo. Gdzieś tak w połowie koronki zacząłem wchodzić głębiej w sens tych słów "dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego". Kiedy wracaliśmy do domu powiedziałem żonie, że czuję w tej modlitwie niesamowitą moc. Przeczytałem również taką książkę, nie pamiętam niestety tytułu, w której były różne świadectwa ludzi, którzy zetknęli się z koronką do Bożego Miłosierdzia. Było tam również świadectwo Ewangelika, który odmawiając tę modlitwę wyszedł z alkoholizmu. Pomyślałem, skoro jemu to pomogło, to dlaczego by nie spróbować. Zacząłem więc i ja odmawiać tą modlitwę, nie tylko o 15-stej w godzinę miłosierdzia, ale nawet po kilka razy dziennie, w każdej wolnej chwili. Można powiedzieć, że uchwyciłem się tej modlitwy jak tonący chwyta się brzytwy. Może dziwne to porównanie, ale to właśnie ta modlitwa jak ostra brzytwa odcinała mnie powoli od grzechu. Może to jest sposób, kto się ciągle modli, ten nie ma czasu grzeszyć.

No nie, nie było tak różowo, bo kudłaty trzymał i nie chciał puścić. Ten oszust i kłamca za wszelką cenę próbował odciągnąć mnie od Kościoła, a że przez wiele lat byłem pod jego panowaniem, miał więc nade mną władzę. Kiedy więcej się modliłem i chodziłem do kościoła, potrafił wzbudzić we mnie uczucia rozdrażnienia, przygnębienia i takiego wewnętrznego rozdygotania. Natomiast gdy upadałem w grzechu, odczuwałem dziwny spokój. Nie rozumiałem co się ze mną dzieje, a to właśnie tak szatan nas oszukuje. Daje nam poczucie spokoju, by ostatecznie nas zniszczyć. Ja na szczęście nie uległem jego oszustwom, zbyt wiele miałem do stracenia. A w dodatku w tej mojej wojnie na śmierć i życie wieczne miałem silne wsparcie artyleryjskie w postaci modlitwy mojej żony.

Zresztą nie tylko mnie było trudno wyrwać się spod władzy szatana, a czasami mam wrażenie, że kudłaty rości sobie prawo do całej naszej rodziny. Być może ma to związek z tym, że moi przodkowie nie zawsze byli przykładnymi chrześcijanami. A niestety tak się dzieje, że wchodząc w układy z diabłem nie bierzemy odpowiedzialności tylko za swoje życie, ale również za życie naszych potomków. I to jest fakt do tego stopnia, że czułem jakbyśmy ja i moja córka byli jak naczynia połączone. W pewnym okresie mieliśmy z nią problemy wychowawcze. Kiedy ja dopuściłem się jakiegoś grzechu, to tylko czekałem co tam znowu moja córa nawywijała i zawsze w takiej sytuacji coś wyszło na jaw.

Trwał proces mojego nawracania się, pomimo usilnych prób kudłatego, by odciągnąć mnie od Kościoła. Widział, że coraz więcej się modlę, czytam Pismo Święte i przez to wymykam mu się z jego szponów. Postanowił więc zaatakować mojego syna. Nie było to zupełnie bez jego winy, ponieważ mój syn w tym czasie nie był jakoś mocno związany z Kościołem. Był w takim okresie buntu, a przez słuchanie ostrej, heavy metalowej muzyki, której twórcy często mają powiązania z satanizmem, jeszcze bardziej otwierał się na działanie demoniczne. Wtedy zaczęły się jego lęki i koszmary nocne. Budził się w środku nocy, bo coś waliło go w plecy. Leżąc na wznak odczuwał uderzenia jakby coś ze środka łóżka waliło go po plecach. Innym razem przebudził się, a na suficie zobaczył napisane starą gotycką czcionką: "I tak wam uczynię, że wszyscy pomrzecie".Doszło do tego, że dziewiętnastoletni chłopak, można powiedzieć stary koń, rozkładał pościel na podłodze w naszym pokoju, bo bał się spać u siebie.

Zaczęliśmy z żoną wszystko analizować i zauważyliśmy, o zgrozo, że pokój naszego syna jest jedynym pokojem, w którym na ścianie nie wisi żaden krzyż. Szybko naprawiliśmy to niedopatrzenie. W pokoju naszego syna znajdowała się również biblioteczka, a w niej różne książki, również te z mojego niechlubnego okresu fascynacji new age i innymi praktykami magiczno – okultystycznymi. Pomimo tego, że część z tych książek należało do mojej mamy, choć z pewnym oporem, ale wszystkie zostały przepuszczone przez komin, po prostu spaliłem je w piecu CO. Już powoli się przyzwyczajam, że w rodzinie wyrobiłem sobie opinię inkwizytora, który by wszystko palił. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy złośliwość kudłatego, ale właśnie wtedy rozszczelnił nam się komin, dym poszedł na mieszkanie i mogliśmy się w nocy zaczadzić. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Po tych naszych zabiegach wszelkie ataki demoniczne ustały, a po modlitwie wstawienniczej nad synem w krótkim czasie nastąpiła jego przemiana i od ostrej muzyki rockowej przeszedł do jazzu i innych bardziej łagodnych rytmów. Dzisiaj wspólnie z naszymi przyjaciółmi tworzymy zespół grający muzykę chrześcijańską (syn gra na perkusji, to takie trochę genetyczne obciążenie :-D )

Przez cały ten czas moja żona modliła się za nas, a za mnie chyba najwięcej, bo przeżywałem trudny czas walki duchowej. Był to też dla niej czas próby i taki czas, kiedy uczyła się modlitwy. Później, gdy już na spokojnie rozmawialiśmy o naszych drogach nawrócenia, moja żona zwierzyła mi się, że nigdy nie prosiła świętych o wstawiennictwo. Wychodziła z założenia, że oni tam w niebie wielbią Boga oglądając Go twarzą w twarz, żyją swoim świętym życiem, to co ona biedna będzie zawracać im głowę swoimi problemami. Nie prosiła świętych o wstawiennictwo również wtedy, gdy modliła się za mnie, jednak do czasu.

Był to jeden z tych dni, które chociaż zdarzały się coraz rzadziej, to jednak wciąż za często. Jeden z tych moich upojnych dni, kiedy moja wola walki bliska była zeru. To co czuła moja żona, to była rozpacz połączona z bezsilnością. Nie miała już nawet siły na jakiekolwiek rozmowy, czy awantury. Wieczorem jak gdyby nigdy nic poszedłem spać nie przeczuwając co się wydarzy. Właściwie rano po przebudzeniu też za bardzo nie byłem świadomy tego co się stało i nie było to spowodowane ilością wypitego alkoholu. Po prostu smacznie sobie spałem, gdy Pan Jezus uzdrawiał mnie z moich nałogów. Po przebudzeniu miałem tylko uczucie, że już nie jest tak jak dawniej, że coś się zmieniło, że zmieniło się moje myślenie, a w ślad za tym następowała przemiana mojego życia. Przestałem odczuwać przywiązanie do nałogów. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się od żony co tak naprawdę się wydarzyło. Kiedy zobaczyła co się dzieje, zaczęła się modlić. Wtedy po raz pierwszy, widząc że dotychczasowe modlitwy są bezowocne, poprosiła bezpośrednio św. siostrę Faustynę o pomoc. W nocy, kiedy litry łez zostały już wylane, kiedy zaczęła już tracić nadzieję, że kiedykolwiek będzie dobrze, zobaczyła obok naszego łóżka postać w ciemnym habicie i usłyszała słowa dwa razy powtórzone: "Nie martwcie się, nie jesteście sami". To był moment mojego uzdrowienia.

Pan Jezus nie zabrał ode mnie pokus, chociaż wiem, że niektórzy ludzie powracający do trzeźwości taką łaskę otrzymują. Ja muszę walczyć z moimi pokusami niemal codziennie. Pogodziłem się już z tym, że muszę dźwigać ten swój krzyż. Zresztą jest to wynikiem mojego dotychczasowego życia, a przy tym pożyteczne dla mnie. Pisze o tym św. Jakub w pierwszym rozdziale swojego listu.

Jk 1:12-16
12. Błogosławiony mąż, który wytrwa w pokusie, gdy bowiem zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują.
13. Kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złemu, ani też nikogo nie kusi.
14. To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci..
15. Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć.
16. Nie dajcie się zwodzić, bracia moi umiłowani!
(BT)


Pan Jezus odmienił całkowicie moje myślenie, zmienił moją mentalność. Mogę powiedzieć, że otrzymałem nowe życie, bo właśnie od zmiany mentalności rozpoczyna się każde nawrócenie. To był długi i bolesny proces, który trwa nadal, bo człowiek nawraca się przez całe życie, chociaż teraz już boli mniej niż na początku.

Te wszystkie wydarzenia w moim życiu skłoniły mnie do przemyśleń czy ja nie powinienem przyjąć wiary Katolickiej, wszystko przemawiało za tym, żeby to zrobić. Przede wszystkim cud, jaki się wydarzył w moim życiu. Ewangelicy nie wierzą, że ktokolwiek z ludzi, który umarł, może nam żyjącym w jakikolwiek sposób pomóc. Ja jednak jestem żywym przykładem na to, że jest inaczej. Myślę, że przez te wydarzenia Pan Bóg chciał mnie i mojej żonie, a przez to świadectwo również innym ludziom, pokazać jak wielką pomoc mamy w niebie. Nie tylko nasi aniołowie stróżowie, którzy i tak u wielu Katolików siedzą na zasiłku dla bezrobotnych, ale również cała rzesza świętych. Zwykłych ludzi, którzy dzięki łasce Bożej, dzięki wierze i dzięki uczynkom wypływającym z wiary, osiągnęli już swój cel, chwałę w niebie i oglądają Boga twarzą w twarz. Oni jeszcze za swojego ziemskiego życia otrzymali od Boga różne dary i charyzmaty, dar czynienia cudów, uzdrawiania, byli szafarzami Bożego miłosierdzia i służyli wieloma innymi darami, które ciężko by było teraz wszystkie wymienić. Wszystkie te dary nie ustały z chwilą ich fizycznej śmierci. Oni nadal pragną nam służyć. Jednak, tak samo jak Bóg, szanują naszą wolność i nic nie zrobią, jeśli ich o to nie poprosimy. Dlatego kochani bracia i siostry protestanci, nie naśmiewajcie się z Katolików słowami "Gadał chłop do obrazu, a obraz do niego ani razu", bo my mamy w niebie naprawdę potężną armię świętych, którzy są naszą pomocą w dążeniu do świętości.

A wracając do mojej historii, wciąż nie potrafiłem podjąć decyzji i pozostawałem taki zawieszony w próżni pomiędzy kościołami Ewangelickim i Katolickim. Ksiądz, o którym wcześniej wspominałem, że był dla mnie taką Bożą iskrą, prowadził w parafii katechezy dla dorosłych. Była to wspaniała inicjatywa, bo jest mnóstwo Katolików, którzy tak naprawdę nie wiedzą w co wierzą. Przychodziło na te katechezy sporo osób, między innymi również ja. Tam w bardzo prosty, przystępny, czasami niemal łopatologiczny sposób, poznawałem na czym ta wiara katolicka tak naprawdę polega. I muszę przyznać, że wszystko to zaczęło mi się układać w logiczną i spójną całość. Nie znajdowałem w nauczaniu Kościoła Katolickiego żadnych sprzeczności, a co najważniejsze nie znajdowałem w tym nauczaniu żadnych sprzeczności z Pismem Świętym. Jednak podjęcie decyzji o przejściu na katolicyzm nadal było ponad moje siły. Cóż, nie przesadza się starych drzew. Wiedziałem, że zdany sam na siebie, będę to odwlekał w nieskończoność. Postanowiłem więc oddać to Jezusowi. Pewnej niedzieli poszedłem do kościoła Ewangelickiego z taką modlitwą w sercu: "Panie Jezu, ja wierzę, że jesteś obecny zarówno w Kościele Ewangelickim, jak i Katolickim, bo Ty jesteś Panem wszystkiego i wszystkich. Jeżeli chcesz, abym pozostał w Kościele, w którym zostałem ochrzczony, to daj mi to odczuć podczas tego nabożeństwa". Jednak tam czegoś mi brakowało. Powtórzyłem to jeszcze w następną niedzielę i wtedy Pan Jezus przemówił do mnie. Nie bezpośrednio, nie słyszałem Jego głosu, ale przemówił do mnie poprzez odczucia i pragnienia. Uświadomił mi, że tym czego brakowało mi na nabożeństwie Ewangelickim, była Eucharystia, coś najważniejszego dla chrześcijanina. Największy cud, który dokonuje się od prawie dwóch tysięcy lat, kiedy na głos kapłana Pan Jezus zstępuje z nieba i pod postacią chleba i wina jednoczy się z nami całkowicie. Jest w naszym ciele, w każdej komórce naszego ciała. Pan Jezus wzbudził we mnie niesamowite pragnienie Eucharystii. Dał mi też odczuć, że będąc w tym stanie w jakim się wtedy znajdowałem, tak bardzo sponiewierany przez grzech, nie jestem w stanie sam sobie pomóc bez zjednoczenia z Nim w sakramentach świętych, bez zjednoczenia z Jezusem przede wszystkim w Eucharystii jak najczęściej, nawet codziennie.

Później sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Rozmowa z proboszczem, raz w tygodniu spotkania przygotowujące do bierzmowania. Wreszcie spowiedź generalna, która okazała się chyba najtrudniejsza z tego wszystkiego. Jako Ewangelik spowiadałem się regularnie dwa razy w roku przed świętami. I chociaż często odczuwałem jakieś poruszenie sumienia, to nigdy nie było to tak samo, jak wtedy, gdy wyznałem swoje grzechy przed kapłanem. Po prostu chciało mi się latać.

Na jednej z mszy ksiądz, ten co to dla mnie był tą Bożą iskrą, ogłosił że jego wspólnota organizuje kurs "Jan". Jest to kurs formacyjny dla wspólnot Szkoły Nowej Ewangelizacji i w dodatku któryś z kolei, raczej dla osób, które już do takiej wspólnoty należą. Dlaczego zostało to ogłoszone w ten sposób, że zaproszenie zostało skierowane do wszystkich parafian, tego nikt nie wie. Do mnie natomiast nie docierało nic, tylko w głowie kłębiły się myśli: "Jedź, to jest specjalnie dla ciebie, musisz tam być". To był czas, gdy byłem już po spowiedzi generalnej i po przygotowaniach do bierzmowania. Ksiądz proboszcz stwierdził, że skoro zaszło to już tak daleko, to z ustaleniem daty bierzmowania nie musimy się śpieszyć. Na to ja wypaliłem, że musimy, bo ja chcę jechać na rekolekcje. Zdziwienie księdza było podobno ogromne, ale nie odradzał mi wyjazdu. Z kolei moje zdziwienie było ogromne gdy przyjechałem na miejsce. Gdy przeczytałem plan dnia, tylko dwa słowa przychodziły mi na myśl, pierwszy to uciekać, a drugi – natychmiast. Dla niejednego Katolika posługa modlitwą wstawienniczą, przygotowanie liturgii, czy animacja, byłyby jakimś kosmosem, a co dopiero dla Katolika z dwutygodniowym stażem. Jedyne co mnie tam jeszcze trzymało, to kasa którą zapłaciłem wcześniej i wstyd, że wyjdę na tchórza. Oddałem się więc całkowicie Jezusowi. Jezus mnie tam zaprosił, więc niech Jezus sprawi, żebym tam wytrzymał i żebym sobie z tym wszystkim poradził. I tak jak pierwszego dnia chciałem uciekać, to na zakończenie byłem jednym z ostatnich, którzy opuścili dom rekolekcyjny. Ten kurs miał na celu pokazać jak być umiłowanym uczniem Jezusa. Przed kursem wydawało mi się, że jestem już tak blisko Jezusa, a kurs pokazał mi jak długa droga jeszcze przede mną.

I wtedy zacząłem zadawać sobie pytanie co dalej. Czy otrzymałem nowe życie po to, by teraz moja pobożność ograniczała się tylko do niedzielnej mszy? Kiedyś natrafiłem na stronę internetową wspólnoty, do której obecnie należę wspólnie z żoną. Tam jest taki cytat z Pisma Świętego, który bardzo mocno wyrył się w moim sercu i w świadomości. Mam go stale przed oczami i spełnia funkcję kija i marchewki. Znacie pewnie ten sposób na to, by zmusić osła do marszu. Macha mu się przed oczami marchewką zawieszoną na długim kiju, a osioł idąc za marchewką, porusza się do przodu. Gdy słabnie mój zapał ewangelizatora, ten cytat zawsze mam przed oczami, z pierwszego listu św. Pawła do Koryntian "Biada mi, jeślibym nie głosił Ewangelii". Nie jakieś tam masz głosić, czy twoim obowiązkiem jest głosić Ewangelię, ale właśnie te słowa "biada mi", czyli niech umrę, niech mi się przytrafi coś bardzo paskudnego, jeśli nie będę głosił Ewangelii. Tak trafiłem do wspólnoty, której głównym celem jest głoszenie Ewangelii i formowanie nowych ewangelizatorów.

Będąc już we wspólnocie, również nasza córka otrzymała wiele łask a jej życie ulega cały czas przemianie. Niestety ma chyba mój charakter, uparty i oporny, trudny do urobienia. Ją Pan Jezus musiał powalić jak św. Pawła pod Damaszkiem. Tak się stało, że zachorowała na zatoki. Niby nic poważnego, ale odbiło się to na wzroku. W pewnym momencie, podczas choroby została w domu tylko z moją teściową. I nagle teściowa słyszy przerażony krzyk:
- Babciu ratuj!
Okazało się, że córka straciła zupełnie wzrok. Trwało to może kilka minut, później nastąpiła poprawa, ale widziała wszystko jak przez mgłę i miała mocno ograniczone pole widzenia. Oczywiście wylądowała w szpitalu. Tam zatoki zostały wyleczone, ale niestety wzrok pozostał bez zmian. Lekarze byli bezradni i jedynie co potrafili doradzić, to "Proszę czekać cierpliwie, powinno to ustąpić". Ale nie ustępowało, wyznaczony był kolejny termin badania pola widzenia. Przed tym badaniem zabraliśmy córkę na mszę z modlitwą o uzdrowienie, które odbywają się w naszej wspólnocie w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Już tam Pan Jezus zadziałał uzdrawiając naszą córkę, ale niezupełnie. Nadal widziała jak przez mgłę, jednak pole widzenia uległo znacznej poprawie. Badania wykazały, że jest prawie dobrze. Nie dawaliśmy za wygraną i nie ustawaliśmy w modlitwie. Drugie, całkowite uzdrowienie nastąpiło trochę później. W czasie sympozjum "Szkoła charyzmatów", o którym wspominałem we wstępie. Na zakończenie miała miejsce również modlitwa o uzdrowienie. Było tam sporo ludzi i doszło do wielu uzdrowień. Również takie namacalne, widoczne od razu. Człowiek, który przyszedł o kulach odrzucił je i jako świadectwo uzdrowienia zrobił kilka przysiadów. Dziewczyna nosząca okulary z soczewkami jak dna od butelki, bez okularów przeczytała fragment Pisma Świętego pisany drobną czcionką. Nagle gdzieś z tłumu wyłoniła się nasza córka i rzuciła mi się na szyję (nie pamiętam takich czułości od lat) wydając okrzyk radości:
- Tato, ja widzę tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy w życiu, lepiej niż przed chorobą!
Ten cud był dla córki takim początkiem jeszcze głębszego spotkania z Jezusem, a dla nas powodem do radości, do uwielbienia Boga i umocnieniem w wierze.

Chciałbym jeszcze powrócić do mojego dochodzenia do trzeźwości. Może Wam się wydawać, że skaczę chaotycznie po różnych wydarzeniach, ale właśnie staram się je przedstawić w miarę chronologicznie. Po prostu niektóre sprawy biegły lotem błyskawicy, a niektóre wymagały czasu. Szczególnie te, w których trzeba było podjąć życiową decyzję, lub zrezygnować z jakiejś przyjemności. Taką trudną sprawą była właśnie moja droga do trzeźwości.

Ja przed rodziną i znajomymi dość skutecznie ukrywałem swój problem. To znaczy wszyscy wiedzieli, że piję, ale nikomu nie przyszło do głowy, że mogę być uzależniony, ot po prostu wali w kocioł, jak większość normalnych i zdrowych facetów. Więc aby nie wzbudzać sensacji i zbyt nachalnie nie wyprowadzać ich z błędu, postanowiłem nie rezygnować całkowicie z alkoholu i przy okazji różnych uroczystości rodzinnych, czy w gronie przyjaciół, wypić symbolicznie dla towarzystwa. Problem w tym, że alkoholik nie wie gdzie kończy się symbolika, a zaczyna prawdziwe chlanie. Ja nie leczyłem się w żadnym ośrodku, więc nikt mi nie powiedział, że przy tej chorobie nie da się kontrolować picia. Ja uczyłem się trzeźwości sam na własnych błędach, a właściwie to uczył mnie trzeźwości sam Pan Jezus.

Przyszedł taki czas, że istniało zagrożenie mojego powrotu do picia. Nie muszę chyba tłumaczyć, że bardzo tego nie chciałem. Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu Pan skierował do mnie słowa z Ewangelii św. Marka.

Mr 9:43-45
43. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony.
44. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła.
45. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła,
(BT)


Wtedy pomyślałem: ostre te słowa Panie Jezu. W takim razie załatw mi od razu wózek inwalidzki, bo jak poobcinam wszystko co jest mi powodem do grzechu, to niewiele ze mnie zostanie. I wtedy Pan Jezus podał mi kolejne słowo:

1 Kor 6:19-20
19. Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który w was jest, a którego macie od Boga, i że już nie należycie do samych siebie?
20. Za /wielką/ bowiem cenę zostaliście nabyci. Chwalcie więc Boga w waszym ciele!
(BT)


No właśnie przecież okaleczanie się jest grzechem, więc jak Jezus może nakłaniać nas do grzechu? I wtedy przypomniał mi się komentarz pewnego księdza do tego fragmentu Ewangelii. Panu Jezusowi nie chodzi o to byśmy się okaleczali, ale poprzez tak drastyczne nakazy chciał pokazać jak wstrętną i niszczącą rzeczą jest grzech, że lepiej jest zrobić sobie wszystkie te okropności, niż zgrzeszyć. A odcinać mamy siebie od grzechu i od wszystkiego co do grzechu prowadzi. Św. Paweł pisze:

1 Tes 5:21-22
21. Wszystko badajcie, a co szlachetne - zachowujcie!
22. Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła.
(BT)


Właśnie ciekawy jest ten pozór zła. Alkohol przecież nie jest zły dla większości ludzi, ale dla osób chorych na alkoholizm jest zabójstwem. Dla mnie był powodem do grzechu, pozorem zła, który muszę odrzucić.

Tak to sobie "pogadałem" z Panem Jezusem, a owocem tej rozmowy była moja decyzja całkowitej abstynencji. I wtedy dopiero zaczęła się jazda na całego. Kudłaty widząc, że zamykam mu przed nosem kolejną furtkę, przez którą miał dostęp do mnie, wprost szalał z wściekłości. Czasami wydawało mi się, że słyszę jego ryk szału. Pokusy sypały się na mnie jak grad kamieni i przygniatały coraz bardziej. Przejście obok stoiska alkoholowego w supermarkecie podczas codziennych zakupów to była prawdziwa wojna. Najważniejsze, że wtedy nie byłem sam. Była przy mnie moja żona, mogłem też w każdej chwili liczyć na wsparcie modlitewne mojej wspólnoty. A co najważniejsze byłem chroniony niesamowitą łaską Bożą, chociaż czasami czułem się przez Boga opuszczony jak w tym opowiadaniu:

Pewien człowiek dożył swych dni, ze spokojem odszedł na spotkanie z Bogiem. Spotkał Boga na piaszczystym brzegu morza. Spacerując, przed oczami człowieka przewinęło mu się całe jego życie, a za spacerującymi pozostawały ślady stóp człowieka i Boga. Gdy już zobaczył wszystkie sceny swego życia obrócił się i zauważył, że na piasku czasem widać dwa ślady, a czasem tylko jeden i to w najtrudniejszych chwilach jego życia, gdy najbardziej cierpiał... Smutny zapytał Boga:
- Panie! Modliłem się do Ciebie, abyś mnie nie opuszczał. Obiecywałeś, że jeżeli będę kroczył Twoimi ścieżkami zawsze będziesz przy mnie. A teraz widzę w najtrudniejszych chwilach mego życia tylko jeden ślad! Panie! Dlaczego opuszczałeś mnie gdy potrzebowałem Ciebie najbardziej?
- Zbyt ciebie kocham, by cię opuścić – odparł Bóg.
- Dziecko, w chwilach twego cierpienia, tam gdzie widzisz tylko jeden ślad, ja niosłem cię na rękach.


I mnie Bóg niósł na rękach, a kudłaty widząc jak potężnego mam obrońcę i że nie potrafi mnie złamać, próbował mnie zastraszyć, bo tak naprawdę tylko tyle potrafi. Najwięcej gnębił mnie, kiedy byłem najbardziej bezbronny, czyli w czasie snu. Najgorsze były pierwsze dni po mojej decyzji o całkowitej abstynencji, kiedy nawet podczas kilkunastominutowej popołudniowej drzemki, lądowałem na imprezie suto zakrapianej alkoholem. Ale nie tylko alkohol, bo i sny przepełnione erotyką i seksem, a także sny pełne grozy, w których próbował mi uświadomić, że i tak mnie dopadnie, bo przed nim nie ma ucieczki. Jednak i na tym polu nie odniósł kudłaty żadnego sukcesu, bo po każdym takim śnie jeszcze bardziej oddawałem się Bogu w modlitwie.

Muszę jednak przyznać, że kudłaty ma poczucie humoru. Pamiętam ostatni sen z tej serii imprezowo alkoholowej, który rozbawił mnie tak bardzo, że śmieję się z tego ilekroć to wspominam. Ne wiem co chciał przez to osiągnąć, bo na pewno nie chodziło mu o to, by sprawić mi przyjemność. Może wiedząc, że lubię ludzi z poczuciem humoru, chciał się wkraść w łaski z nadzieją, że i jego polubię. Nie mogę się powstrzymać by Wam go nie opowiedzieć, bo według mnie jest śmieszny i można go spokojnie opowiadać w towarzystwie jako anegdotę.

A zaczął się zwyczajnie, jak wszystkie inne, byłem na imprezie. Nie miałem możliwości wyjścia przed czasem, ponieważ przygrywałem tam do tańca, czyli robiłem to, czym zajmowałem się przez 28 lat mojego życia. I trzymałem się w tym moim śnie dość dziarsko, nie piłem. W pewnym momencie dosiadł się do stolika orkiestry mój kolega i zaczął rozmowę:
- To co Jarku, to ty już na imprezach nie pijesz?
Ja na to:
- No, nie piję.
- Oj biednyś ty, biedny. To jak ty teraz będziesz żył? Tak bez wódy?
Niestety nie potrafiłem mu odpowiedzieć, a w duchu przyznałem mu rację, oj biedny jestem. Impreza trwała nadal, alkohol lał się strumieniami, a ja coraz bardziej słabłem. Czułem zapach alkoholu, niemalże czułem jego smak w ustach. Pomyślałem:
- Boże, niech się to już skończy, bo ja nie wytrzymam!
Wreszcie impreza zaczęła dobiegać końca, ostatnie niedobitki zaczęły opuszczać salę i ja zabrałem się za pakowanie sprzętu. W pewnym momencie napatoczył się znowu kolega, ten sam co wcześniej i znów zagaduje:
- Co Jarku, to ty już nie pijesz na imprezach?
Ja trzymam się mocno swojego postanowienia i mówię:
- Nie piję już na imprezach.
Po chwili milczenia kolega znowu zagaduje:
- Kończy się już impreza.
- No, kończy się – odpowiadam.
Na to znowu mój kolega:
- Można powiedzieć, że już jest po imprezie.
- No, można tak powiedzieć.
- To jak mówiłeś, że na imprezach nie pijesz, a teraz jest już po imprezie, to teraz już możesz chyba wypić?
- No właściwie teraz to już mogę.
I skończyło się oczywiście jak zwykle.

W życiu chrześcijanina nie zawsze jest różowo, ale nikt nam nie obiecywał, że będzie łatwo, a wręcz przeciwnie, Pan Jezus powiedział:

"Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Łk 9,23b)

Ja codziennie czuję Boże prowadzenie nie tylko poprzez przyjemne chwile, ale przede wszystkim poprzez karcenie i napominanie.

Hbr 12:4-11
4. Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi,
5. a zapomnieliście o upomnieniu, z jakim się zwraca do was, jako do synów: Synu mój, nie lekceważ karania Pana, nie upadaj na duchu, gdy On cię doświadcza.
6. Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje.
7. Trwajcież w karności! Bóg obchodzi się z wami jak z dziećmi. Jakiż to bowiem syn, którego by ojciec nie karcił?
8. Jeśli jesteście bez karania, którego uczestnikami stali się wszyscy, nie jesteście synami, ale dziećmi nieprawymi.
9. Zresztą, jeśliśmy cenili i szanowali ojców naszych według ciała, mimo że nas karcili, czyż nie bardziej winniśmy posłuszeństwo Ojcu dusz, a żyć będziemy?
10. Tamci karcili nas według swej woli na czas znikomych dni. Ten zaś czyni to dla naszego dobra, aby nas uczynić uczestnikami swojej świętości.
11. Wszelkie karcenie na razie nie wydaje się radosne, ale smutne, potem jednak przynosi tym, którzy go doświadczyli, błogi plon sprawiedliwości.
(BT)


Już się nauczyłem, że kiedy spada na mnie jakieś przykre doświadczenie, to zastanawiam się co Bóg chce mi przez to powiedzieć, co muszę zmienić, czego ode mnie oczekuje. Tak było rok temu, kiedy miał się urodzić nasz najmłodszy syn, myślałem Boże, nie stać nas teraz na dziecko. Wiedziałem, że żona straci pracę, a ja nie jestem w stanie utrzymać całej rodziny. Zacząłem więc rozpaczliwie szukać dodatkowego źródła dochodu. Odbywało się to oczywiście kosztem czasu, który poświęcałem Bogu (czytanie Pisma Świętego, codzienna modlitwa). Stało się tak, że zaczął mi się sypać samochód. Gdyby wszystko w nim padło od razu, pewnie wywiózłbym go na złom i po kłopocie. Ale jeżeli sypie się stopniowo, wydajesz dwa tysiące i myślisz spoko, tyle wytrzymam. Ale kiedy musisz wydać kolejny tysiąc a potem jeszcze jeden i końca wydatków nie widać, żal ci pieniędzy wydanych wcześniej, zaciskasz zęby, płacisz i płaczesz, ale jeździsz. Tak było do czasu aż zrozumiałem, że mam zbytnio nie troszczyć się o doczesność, bo o to zatroszczy się Bóg, który dobrze wie czego mi potrzeba, aż zrozumiałem, że mam nie zaniedbywać modlitwy. Ja wydałem na samochód więcej niż mój miesięczny zarobek, a mimo to na nic mi wtedy nie brakło pieniędzy.

Bóg też uświadomił mi jak bardzo ważna jest w życiu chrześcijanina modlitwa, a chyba jeszcze ważniejsza jest wytrwałość na modlitwie. Jest wiele osób w mojej rodzinie, które bardzo potrzebują nawrócenia. Mnie bardzo to boli, bo jedną z tych osób jest moja mama, osoba również uwikłana w new age, okultyzm, zapatrzona we wschodnie filozofie i religie. A przy tym twardy orzech do zgryzienia, bo czyta Pismo Święte, chodzi do kościoła i twierdzi, że teraz jest bliżej Jezusa niż w ciągu całego swojego życia, taka duchowa schizofrenia. Jak wytłumaczyć takiej osobie, że potrzebuje nawrócenia, skoro twierdzi, że tkwi niemal w objęciach Boga. Słowa nie docierają, również świadectwa nawróceń moje, mojej bratowej nie odnoszą skutku, pozostaje ślepa i głucha.

Pan Jezus pokazał mi jaką metodę obrać. Są w Piśmie Świętym w Ewangelii św. Łukasza dwie ciekawe postacie. Są to siostry Maria i Marta. Marta uwija się w kuchni i przy gościach, usługuje im. Maria natomiast usiadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. W końcu Marta nie wytrzymała i z wyrzutem w głosie mówi do Jezusa: "Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła. A Pan jej odpowiedział: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba <mało albo> tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona". (Łk 10,40b-42)

Ja zawsze żartowałem, że w naszym małżeństwie to moja żona jest taką Marią, rozmodlona, codzienna Eucharystia, częsta adoracja Najświętszego Sakramentu. Ja natomiast bardziej jestem tą Martą, zajęty bardziej przyziemnymi sprawami, chociaż staram się zachować zdrowe proporcje pomiędzy codziennymi obowiązkami, a modlitwą, różnie mi to wychodzi.

Kiedyś wybraliśmy się całą rodziną do Kalwarii Zebrzydowskiej. Miejsce zapewne wszystkim znane, gdzie mieści się klasztor oo. Bernardynów, a tuż obok mają swój początek słynne dróżki kalwaryjskie rozciągające się na niemal 600 hektarowej powierzchni. Jest tam nie tylko droga krzyżowa, ale również dróżki Maryjne. Przyjechaliśmy na miejsce bez jakiegoś szczególnego planu, czy konkretnej potrzeby. Wszystko co się działo, wynikało raczej z aktualnej potrzeby serca. Po mszy świętej przespacerowaliśmy się wzdłuż straganów rozłożonych na placu przed klasztorem. Tam poczułem potrzebę kupienia różańca. Wiedziałem, że Pan Bóg od dawna wzywa mnie do tej modlitwy, a ja ciągle nie umiałem się przemóc. jednak różaniec kupiłem. Zapadła kolejna decyzja, nie idziemy drogą krzyżową, jak się nam wydawało wcześniej, ale właśnie dróżkami Maryjnymi. W pierwszej kaplicy ukląkłem i w modlitwie powierzyłem opiece Maryi siebie i całą naszą rodzinę, moją i mojej żony. Przeszliśmy całą trasę rozważając wszystkie tajemnice różańcowe i wróciliśmy do domu. Bardzo szybko, bo już po kilku dniach dowiedzieliśmy się o nawróceniu dwóch osób z naszej rodziny.

Dziadek mojej żony, osoba bardzo zawzięta i zatwardziała, jako dziecko dostał po łapach od księdza. Oczywiście obraził się na księdza, na cały Kościół i na Pana Boga. Przez cale swoje dorosłe życie, a miał już ponad 70 lat, był w kościele może ze cztery razy, na swoim ślubie, na ślubie swoich dzieci i w końcu na pogrzebie swojej żony. Wydawało się, że to przypadek beznadziejny i nie do uratowania, aż tu nagle dowiadujemy się, że dziadek zgodził się na przyjęcie sakramentu namaszczenia chorych (wtedy był już poważnie chory, po wylewie, ale w pełni władz umysłowych). Teraz przyjmuje Pana Jezusa regularnie.

Również moja bratowa, która mieszka ze swoją teściową, a moją mamą była mocno uwikłana w new age i we wszystkie te paskudztwa, które moja mama propaguje. Właśnie wtedy doznała wielkiej przemiany, zerwała z tym wszystkim i wróciła do Pana Jezusa.

Wierzę mocno, że również moja mama otrzyma łaskę nawrócenia. Mam takie przekonanie, że jest to uzależnione od mojej modlitwy. Przez te dwa przypadki nawróceń Bóg pokazał mi w jaki sposób mam prosić, a teraz wypróbowuje moją wytrwałość.

Uuuf, no i zrobiło się nam całkiem spore świadectwo, chociaż nie opisałem wszystkiego, co bóg uczynił dla mnie i mojej rodziny. I myślę, że życie dopisze jeszcze dalszy ciąg, bo pewnie Bóg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i pewnie będzie nadal działał w moim życiu. Myślę również, że to świadectwo było bardzo potrzebne przede wszystkim mnie samemu. Kiedy to wszystko ogarnąłem i zebrałem w całość, zobaczyłem Jak wielki jest Bóg, jak wielka jest Jego miłość do nas.

Panie Boże nie umiem znaleźć słów, by wyrazić moje dziękczynienie, jak w tej pieśni:
Nie umiem dziękować Ci Panie,
bo małe są moje słowa.
Zechciej przyjąć moje milczenie
i naucz mnie życiem dziękować.

Chwała Panu!
Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii (1Kor 9, 16)

Awatar użytkownika
myschonok
Przyjaciel forum
Posty: 957
Rejestracja: 15-02-10, 00:29
Lokalizacja: Miedzy Erkelenz a Hückelhoven

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: myschonok » 04-02-11, 22:43

Yaro, kochany, oj , zebralo Ci sie swiadectwo, juz czas jakis temu groziles nam tu ze bedziesz obszernie opowiadal o dzialaniu Pana w Twoim zyciu, i doczekalismy sie !!!
Bardzo Ci dziekuje za To swiadectwo, i pisz prosze ciag dalszy.
I zyciem- i piorem.
Pisz, kiedy sie bedziesz cieszyl- i pisz, kiedy bedzie ciezko, kiedy bedziesz upadal.
Kazdy z nas ma swoja droge ktora przeszedl, aby znalesc Jezusa- ale nie kazdy tak dramatyczna jak Ty, i nie kazdy umie tak ja opisac, wyrazic swoje mysli i uczucia.

Ja osobiscie chce Cie bardzo serdecznie zachecic do trwania w Prawdzie, do popglebiania zazylosci z Jezusem i Jego Matka.
Trwaj na przekor innym, na przekor zlemu...Twoje serce jest piekne- i niech takim pozostanie.
Bardzo, bardzo sie ciesze...ze jestes moim bratem w wierze, ale mi dzisiaj dobrze, hej!
Czlowiek w czlowieku umiera, gdy zlo czynione- nie boli- a dobro- nie raduje....

Awatar użytkownika
agula
Przyjaciel forum
Posty: 69
Rejestracja: 28-12-08, 19:54

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: agula » 04-02-11, 23:57

Dziękuję Ci za to świadectwo. :-)

Ja jestem "urodzoną katoliczką" ale w mojej rodzinie się nigdy nie praktykowało i nie rozmawiało o Bogu, niby Rodzice twierdzili, że się modlą no ale Bóg to była "prywatna sprawa każdego". Religia była ot takim folklorem (komunia św., ślub itp.). Jedynie moja babcia, która zmarła gdy byłam dzieckiem, była bliżej Kościoła.

Zwróciłam uwagę na pewną rzecz w Twoim świadectwie - ja również ani jako dziecko, ani jako nawracajaca się osoba dorosła nie modliłam się nigdy o wstawiennictwo świętych, nawet Maryji. Wszystkie moje modlitwy kierowałam słowami "Boże...".

Z kolei gdy miałam krótki okres zainteresowania wyznaniami protestanckimi, to paradoksalnie zaczęlam dowiadywać się więcej o wierze katolickiej. I wtedy uświadomiłam sobie na czym polega wstawiennictwo świętych, ale w sumie nadal nie korzystam z ich pośrednictwa bo zawsze "boję się" lub nie wiem jak się do nich zwracać, aby nie robić z nich "bożków" (nawiasem mówiąc wielu katolików tak robi, nie rozumie, że to nie święci dokonują cudów, ale ich wstawiennictwo). Jednak zaczynam czytać żywoty świętych i probuję się przekonywać do modlitw wstawienniczych.

Super, że mogłeś brać udział w katechezach dla dorosłych. Nie spotkałam się z czymś takim w mojej okolicy, a szkoda. Myślę, że duchowni trochę zaniedbują dorosłych, "walcząc" o młodzież i dzieci w szkole. Ja z lekcji w podstawówce nic nie pamiętam, a w szkole średniej nie chodziłam na religię więc moja wiedza jest bardzo skromna. Widzę niestety, że dużo młodych osób tak postępuje i myślę, że duchowni powinni zadbać też o wracających na łono Kościoła marnotrawnych synów i córki, którzy są trochę starsi i dojrzalsi, a więc gotowi poznawać swoją wiarę.
Ostatnio zmieniony 05-02-11, 00:00 przez agula, łącznie zmieniany 1 raz.

Zbyszek Michał
Przyjaciel forum
Posty: 964
Rejestracja: 14-10-08, 10:17
Lokalizacja: qq

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: Zbyszek Michał » 05-02-11, 23:46

Yaro21, dziękuję Ci.
Zostawiłem Twoje świadectwo do przeczytania na później. Nieczęsto czytam takie świadectwa, zwłaszcza gdy są długie. Dziś byłem na konferencji "Biblia o finansach". Takiej protestancko - katolickiej "imprezie". Mowa tam była o potrzebie modlitwy, że jest ona fundamentem przemiany życia. Brakło tam jednego o czym Ty piszesz: słowa o Eucharystii (głównie dlatego, że twórcami prezentowanej koncepcji są protestanci). Twoje świadectwo stało się ukoronowaniem tego co przeżyłem dziś: my mamy możliwość spotkania Jezusa na żywo, właśnie w Eucharystii. Gdy zbliża się ten moment mszy, skupiam się na Panu. Otacza go tłum. Muszę do Niego podejść, by choćby dotknąć frędzli Jego płaszcza. Idę i skupiam się nad tym co najważniejsze. Właśnie jest chwila, gdy spotkam Boga Żywego. I będę Go prosił, czasem dziękował. A On dotrzymuje słowa!
yaro21 pisze:Może to jest sposób, kto się ciągle modli, ten nie ma czasu grzeszyć.
o tym wprost pisze autor (prawosławnej) książki "Opowieść pielgrzyma". Dla mnie taką modlitwą stał się różaniec (choć i od koronki nie stronię :mrgreen: ) - w chwilach ciężkich, gdy czuję że tonę, widzę w nim linę która łączy mnie z Tym, który jest na łodzi. o On mi ją rzuca, a ja wbijając palce pnę się do Niego. Różaniec stał się dla mnie liną ratunkową :angel:
agula pisze:Myślę, że duchowni trochę zaniedbują dorosłych, "walcząc" o młodzież i dzieci w szkole.
dziś chyba najważniejsza jest katecheza dorosłych. Dzieci dużo słyszą, ale widzą "świadectwa" rodziców. Kościół potrzebuje dojrzałych świętych.
Jezu ufam Tobie!

Awatar użytkownika
yaro21
Przyjaciel forum
Posty: 141
Rejestracja: 07-08-10, 19:22
Lokalizacja: Skoczów

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: yaro21 » 06-02-11, 20:48

Przede wszystkim to ja Wam dziękuję za to, że jesteście. Bardzo się cieszę, że Was spotkałem. Choć nie znamy się osobiście, jesteście dla mnie taką drugą wspólnotą. W tym miejscu wielkie dzięki dla Hioba i moderatorów za to, że trzymają to forum w ryzach. Da się tu odczuć serdeczną, rodzinną atmosferę.

A podziękowania za świadectwo nie mnie się należą. Tak jak pisałem o marchewce i kiju "biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii".
I inne słowo oddające sens tego co robię

Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać. (Łk 17,10)

Gdyby przyjrzeć się wszystkim uzdrowieniom z Ewangelii pod kątem jaki był cel tych uzdrowień, to zobaczymy, że po każdym następowało nawrócenie grzesznika i uwielbienie Boga. Ja nie sądzę, że Pan Bóg sypał cudami w moim życiu jak z rękawa, ponieważ w jakiś szczególny sposób sobie mnie umiłował. Raczej było ich trzeba aż tyle, by w końcu dotarło do tego zatwardziałego i pustego łba, że Bóg mnie kocha i widzi mnie jako owieczkę w swojej zagrodzie. Dlatego uwielbiajmy Pana za jego dzieła.
Myschonok pisze:Yaro, kochany, oj , zebralo Ci sie swiadectwo, juz czas jakis temu groziles nam tu ze bedziesz obszernie opowiadal o dzialaniu Pana w Twoim zyciu, i doczekalismy sie !!! 
Nie jest może tego aż tak sporo zważywszy, że to prawie całe moje życie. Ja też nie dojrzewałem do napisania świadectwa. Po prostu tak długo to pisałem. Niestety nie dysponuję zbyt dużą ilością wolnego czasu, co też odbija się na moich rzadkich odwiedzinach na tym forum. Przede mną bardzo ważny egzamin, właściwie drugie podejście. Egzamin z bycia ojcem. Wymaga to wielu godzin zajęć praktycznych. Pierwszy egzamin oblałem. Chociaż dwoje już dorosłych dzieci wyrosło na porządnych ludzi, jednak to raczej nie moja zasługa. Pan Bóg dał mi drugą szansę, chociaż nie powiem, żeby to nie odbyło się bez mojego udziału, bo do tanga trzeba dwojga. :lol:

Myscho, dzięki że jesteś. Nie wiem jak to robisz, ale jak czytam Twoją odpowiedź, to wydaje mi się, że jestem co najmniej pół metra nad ziemią.
Agula pisze:Z kolei gdy miałam krótki okres zainteresowania wyznaniami protestanckimi, to paradoksalnie zaczęlam dowiadywać się więcej o wierze katolickiej. I wtedy uświadomiłam sobie na czym polega wstawiennictwo świętych, ale w sumie nadal nie korzystam z ich pośrednictwa bo zawsze "boję się" lub nie wiem jak się do nich zwracać, aby nie robić z nich "bożków" (nawiasem mówiąc wielu katolików tak robi, nie rozumie, że to nie święci dokonują cudów, ale ich wstawiennictwo). Jednak zaczynam czytać żywoty świętych i probuję się przekonywać do modlitw wstawienniczych.
Kult świętych to jest niestety poważny problem. Ja może wokół siebie nie widzę tego tak powszechnie, ale wiem że istnieje zagrożenie stawiania ich przed Bogiem. Pamiętam jak ksiądz dosłownie uczył nas modlitwy różańcowej. Tłumaczył nam, że czytając np. książkę, potrafimy uciekać myślami w inne tematy, w nasze problemy w domu, w pracy, do przyjemnych chwil. Z modlitwą różańcową jest tak samo, mówimy: Zdrowaś Maryjo........, a myślami krążymy w Ogrójcu, pod krzyżem, jesteśmy przy zwiastowaniu, czy na górze Tabor. Bo to nie Maryja jest w centrum, ale właśnie Jezus.
Z kultem świętych i proszeniem ich o modlitwę jest jak z obrazami trójwymiarowymi. Nie wiem czy miałaś okazję oglądać kiedyś takie obrazy bez urzycia specjalnych okularów. Jest to technika stereograficzna umożliwiająca zakodowanie trójwymiarowej przestrzeni w płaskim obrazie. Sam obraz, gdy patrzysz na niego normalnie jest nieciekawy, wiele powtarzających się elementów, ogólnie mentlik i misz masz. Lecz gdy ustawisz go przed oczyma, a wzrok "wypuścisz" poza obraz na około 20 - 30 cm, tak jakbyś chciała przewiercić ten obraz i zobaczyć co jest za nim. Wtedy po pewnym czasie zaczynasz widzieć obraz trójwymiarowy.
Tu możesz spróbować http://www.3net.pl/garfield/magiczne.html
Ze świętymi jest tak samo, masz ich przed oczyma, ale wpatrzona jesteś w Boga i wtedy dopiero otrzymasz głębię naszej wiary. Taka wiara trójwymiarowa.
Myślę, że jeżeli będziemy zakochani w Bogu do granic ludzkich możliwości, to nie grozi nam uczynienie ze świętych jakichś bożków.
Agula pisze:Myślę, że duchowni trochę zaniedbują dorosłych, "walcząc" o młodzież i dzieci w szkole. Ja z lekcji w podstawówce nic nie pamiętam, a w szkole średniej nie chodziłam na religię więc moja wiedza jest bardzo skromna. Widzę niestety, że dużo młodych osób tak postępuje i myślę, że duchowni powinni zadbać też o wracających na łono Kościoła marnotrawnych synów i córki, którzy są trochę starsi i dojrzalsi, a więc gotowi poznawać swoją wiarę.
Młodzież przyszłością narodu, a w tym wypadku Kościoła. Owszem trzeba walczyć o każdego. W Niebie jest wielka radość i fest imreza po nawróceniu jednego grzesznika.
Myślę, że nie ma co zwalać wszystkich obowiązków na kapłanów, tylko samemu zakasać rękawy i głosić. Chociaż kapłani mają jednak większy autorytet. Widzę to prowadząc taką wstępną formację osób wstępujących do naszej wspólnoty. My coś wyjaśniamy, ale w kwestiach spornych głos musi zabrać kapłan.
Zbyszek Michał pisze:my mamy możliwość spotkania Jezusa na żywo, właśnie w Eucharystii. Gdy zbliża się ten moment mszy, skupiam się na Panu. Otacza go tłum. Muszę do Niego podejść, by choćby dotknąć frędzli Jego płaszcza. Idę i skupiam się nad tym co najważniejsze. Właśnie jest chwila, gdy spotkam Boga Żywego. I będę Go prosił, czasem dziękował. A On dotrzymuje słowa! 
Właśnie, samo sedno. Jak wielu jednak Katolików tego nie rozumie. Porzucają Jezusa w Eucharystii i szukają gdzie indziej znajdując jakąś namiastkę Jezusa.
Przepraszam za te słowa, mogą kogoś urazić, ale ja tak to czuję i nic na to nie poradzę.
Zbyszek Michał pisze:Dla mnie taką modlitwą stał się różaniec (choć i od koronki nie stronię  ) - w chwilach ciężkich, gdy czuję że tonę, widzę w nim linę która łączy mnie z Tym, który jest na łodzi. o On mi ją rzuca, a ja wbijając palce pnę się do Niego. Różaniec stał się dla mnie liną ratunkową.
Dla mnie tak samo różaniec jest taką liną ratunkową, chociaż dopiero ją czuję, że gdzieś jest, a gdy ją już złapię to jeszcze mi się wyślizguje z rąk. Kiedyś na pewno ją złapię mocno.
Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii (1Kor 9, 16)

Ada
Przyjaciel forum
Posty: 1066
Rejestracja: 06-09-10, 15:20
Lokalizacja: Radom

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: Ada » 06-02-11, 21:54

Piękne, piękne świadectwo...

a jak reagowała Twoja ewangelicka rodzina na Twoją decyzję?

...i doprawdy nie wyobrażam sobie, jak może być możliwe... żeby ewangeliczka "grzebała" w New Age?
"Starajcie się wpierw o Królestwo Boże, a wszystko inne będzie wam dane"

Ada

Awatar użytkownika
yaro21
Przyjaciel forum
Posty: 141
Rejestracja: 07-08-10, 19:22
Lokalizacja: Skoczów

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: yaro21 » 07-02-11, 15:13

Ada pisze:a jak reagowała Twoja ewangelicka rodzina na Twoją decyzję?
Moja rodzinka reagowała całkiem spokojnie. Ja mieszkam na takim terenie, gdzie jest wielu Ewangelików, chociaż są mniejszością. Żyjemy obok siebie, więc się rozumiemy i lubimy. Nie ma między nami większych nieporozumień. Można powiedzieć, że mieszkańcy Podbeskidzia to raczej tolerancyjny naród, chociaż czarne owce też pewnie są, jak wszędzie.
Konkretnie w mojej rodzinie jeszcze pokolenie moich dziadków raczej starało się przestrzegać zasady, by szukać sobie współmałżonków tej samej wiary. Ale już nasi rodzice i my to taka specyficzna mieszanka ewangeliko-katolików.
Ada pisze:...i doprawdy nie wyobrażam sobie, jak może być możliwe... żeby ewangeliczka "grzebała" w New Age?
Ja nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek chrześcijanin "grzebał" w New Age, ale niestety zdarza się. Według mnie New Age jest jedną z najniebezpieczniejszych filozofii, ponieważ jej antychrześcijaństwo jest bardzo dobrze zakamuflowane. Praktycznie nie do wykrycia dla osoby, która nie stoi twardo obunóż w swojej wierze.
Zaczyna się bardzo sielankowo: "Ne zabraniamy ci wierzyć w Boga, kimkolwiek on jest". Aaale wolność, swoboda i pełna tolerancja. Pięknie jak na rodzinnej fotografii.
Dalej: "Bóg cię kocha, więc zasługujesz na wszystko, co najlepsze, sławę, bogactwo, otoczenie samych przychylnych ci osób, wspaniała praca, przynosząca tylko radość. Maaamuuusiu, jak tu pięęęknie.
Dalej: ciekawe interpretacje słowa "ubóstwo", "uboga". U Boga nie znaczy biedny, ale to, że jestem "u Boga", więc szczęśliwy, bo ja zasługuję na szczęście, ono mi się należy. A co najciekawsze, na te wszystkie brednie można znaleźć potwierdzenie w Piśmie Świętym. Ale to nie jest dowód na to, że to jest prawdą. To jest dowód na to, że szatan jest inteligentną bestią.
I kolejna rewelacja, wszystkie te cuda wianki możesz osiągnąć dzięki samemu sobie, a dokładnie dzięki swojej podświadomości. New Age nie mówi otwarcie, że jesteś bogiem, ale dając Twojej podświadomości moc stwórczą, automatycznie czyni z Ciebie boga.

Pozwól, że jeszcze tutaj odpowiem Ci na pytanie, które postawiłaś mi gościnnie u Konika.
Ada pisze:ale w KEA przecież także wierni przystępują do sakramentu Wieczerzy/Eucharystii. Tam nie czułeś obecności Chrystusa?
No właśnie nie czułem. Być może wtedy wynikało to z nijakości mojej wiary. A może był inny powód? Ja chyba tak dokładniej poznałem wiarę ewangelicką dopiero po przejściu na katolicyzm, ale to nie ma znaczenia, bo tylko utwierdziło mnie to w słuszności mojej decyzji. Użyłaś określenia "Wieczerza/Eucharystia" stawiając je na równi, ale niestety nie możesz tak zrobić, bo to nie to samo.
Przede wszystkim Katolicy wierzą w transsubstancję chleba i wina, czyli, że chleb i wino zmieniają się w prawdziwe Ciało i prawdziwą Krew Jezusa Chrystusa pomimo, że nie zmieniają swoich właściwości fizycznych. Dzieje się to mocą wzywanego Ducha Świętego, przez powtarzane w modlitwie eucharystycznej słowa ustanowienia Eucharystii.
Ewangelicy natomiast wierzą w konsubstancję, czyli że z chlebem i winem, które nie zmieniają swej fizycznej substancji, obecne jest prawdziwe Ciało i Krew Chrystusa.
Pan Jezus w Wieczerniku nie powiedział kto ten chleb spożywa, spożywa również moje ciało. Nie powiedział też, że ten chleb symbolizuje Jego ciało, jak wierzą inne kościoły protestanckie. Powiedział natomiast: "Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje". A w Ewangelii św. Jana czytamy:
Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata. (J 6,51)
Wszelkie inne formy przyjmowania Pana Jezusa niż ta, którą daje mi Kościół Katolicki, są dla mnie tylko jakąś namiastką Pana Jezusa. To w Kościele Katolickim kapłan podnosi Hostię do góry i mówi: "Ciało Chrystusa", a ja wierząc, że tak jest odpowiadam: "Amen". Chociaż tak naprawdę to nawet w Kościele Katolickim to jest tylko przedsmak tego, co czeka nas w niebie.
I jeszcze jedno. Wiem, że w Kościele Ewangelickim są pewne zmiany i do Wieczerzy Pańskiej można przystępować częściej i pewnie różnie to wygląda w różnych częściach Polski. U nas jeszcze niedawno było to tylko dwa razy w roku, na święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Dla mnie to stanowczo za mało. Dla mnie dążeniem jest codzienne przyjmowanie Pana Jezusa, a raz w tygodniu w niedzielę to takie "minimum socjalne".
Ostatnio zmieniony 07-02-11, 15:21 przez yaro21, łącznie zmieniany 1 raz.
Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii (1Kor 9, 16)

Awatar użytkownika
konik
Przyjaciel forum
Posty: 2389
Rejestracja: 16-12-10, 21:14
Lokalizacja: neunkirchen

od konika

Post autor: konik » 07-02-11, 15:39

Yaro - czytam Twoje swiadectwo i az mnie unosi - tak bardzo jestem z Toba w przezywaniu Eucharystii . Pozdrowka
konik

Awatar użytkownika
konik
Przyjaciel forum
Posty: 2389
Rejestracja: 16-12-10, 21:14
Lokalizacja: neunkirchen

od konika

Post autor: konik » 10-02-11, 14:39

Moze troche nie na temat , ale jednak i w temacie . Jakis czas temu pracowalem z bylym alkoholikiem . Powiem szczerze , ze dopiero on mi uswiadomil , jak mala mialem wiedze co do problemow , ktore sa dniem codziennym takich ludzi , dlatego Twije swiadectwo czytam z juz o wiele wiekszym zrozumieniem i mocno trzymam kciuki za Ciebie i Twoja rodzine . Jesli chcialbys to moze popiszemy sobie troche w tym watku . Co o tym sadzisz - no mam nadzieje , ze ku obopolnemu wzrostowi wiary i milosci .
konik

Zbyszek Michał
Przyjaciel forum
Posty: 964
Rejestracja: 14-10-08, 10:17
Lokalizacja: qq

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: Zbyszek Michał » 10-02-11, 14:48

konik pisze:Powiem szczerze , ze dopiero on mi uswiadomil , jak mala mialem wiedze co do problemow , ktore sa dniem codziennym takich ludzi
Miałem podobne doświadczenia, gdy próbowałem pomóc kilku małżeństwom się ratować. Zobaczyłem wtedy zupełnie inny świat, pełen bólu i tragicznej walki. Świat skryty za fasadą sukcesów...
konik pisze:Co o tym sadzisz
bardzo bym prosił. W jednym z przypadków o których wspomniałem wyżej, przyczyna tkwi w alkoholu i fatalnej postawie rodziców alkoholika. A mi brakuje wiedzy, co z tym fantem robić :-(
Jezu ufam Tobie!

Awatar użytkownika
konik
Przyjaciel forum
Posty: 2389
Rejestracja: 16-12-10, 21:14
Lokalizacja: neunkirchen

od konika

Post autor: konik » 10-02-11, 17:19

Zbyszku moze poczekajmy , az Yaro cos powie , a wtedy razem moze blizej uda nam sie zrozumiec pewne rzeczy , bo ja tez za mocny z ta wiedza nie jestem
konik

Awatar użytkownika
yaro21
Przyjaciel forum
Posty: 141
Rejestracja: 07-08-10, 19:22
Lokalizacja: Skoczów

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: yaro21 » 11-02-11, 15:59

Przede wszystkim dzięki kochani za zainteresowanie. Jeżeli mogę być w czymś pomocny, to oczywiście jestem do dyspozycji. Ja nie pisałem swojego świadectwa by się przechwalać jakie to cuda uczynił Pan Bóg dla mnie, ani też by zrzucić z siebie jakiś ciężar. Pisałem go by przez to świadectwo uwielbić Boga, a także ku przestrodze dla osób znajdujących się w podobnej sytuacji. Czy jednak jesteśmy w stanie pomóc w ten sposób? Tego niestety nie wiem, a ilekroć się nad tym zastanawiam przychodzi mi na myśl fragment Pisma Świętego.

Łk 16:19-31
19. żył pewien człowiek bogaty, który ubierał się w purpurę i bisior i dzień w dzień świetnie się bawił.
20. U bramy jego pałacu leżał żebrak okryty wrzodami, imieniem Łazarz.
21. Pragnął on nasycić się odpadkami ze stołu bogacza; nadto i psy przychodziły i lizały jego wrzody.
22. Umarł żebrak, i aniołowie zanieśli go na łono Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany.
23. Gdy w Otchłani, pogrążony w mękach, podniósł oczy, ujrzał z daleka Abrahama i Łazarza na jego łonie.
24. I zawołał: Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu.
25. Lecz Abraham odrzekł: Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz.
26. A prócz tego między nami a wami zionie ogromna przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać.
27. Tamten rzekł: Proszę cię więc, ojcze, poślij go do domu mojego ojca.
28. Mam bowiem pięciu braci: niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki.
29. Lecz Abraham odparł: Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają.
30. Nie, ojcze Abrahamie - odrzekł tamten - lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą.
31. Odpowiedział mu: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą.
(BT)


Ale próbować oczywiście trzeba, bo choćbyśmy przyczynili się do nawrócenia tylko jednej osoby, to warto poświęcić na to nawet całe życie. Czasami tak myślę, że być może Pan Bóg nie powołuje mnie do wielkich ewangelizacji jak np. w dzień Pięćdziesiątnicy, kiedy po przemówieniu św. Piotra nawróciło się około trzech tysięcy dusz, ale że powołuje mnie dla tego jednego człowieka, który potrzebuje mojej pomocy. Gdybym nie wypełnił tego powołania byłbym odpowiedzialny za duszę tego człowieka, a wtedy "Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii".
Konik pisze:bo ja tez za mocny z ta wiedza nie jestem
Jeżeli oczekujecie ode mnie jakiejś wiedzy na ten temat, to obawiam się, że mogę Was niemile rozczarować. Ja zawsze mówiłem o sobie, że jestem ekspertem w dziedzinie uzależnień i że wiem na ten temat prawie wszystko. Gdy zobaczyłem Waszą propozycję rozmowy pomyślałem, świetnie, mogę się na coś przydać. Ale po chwili pojawiła się kolejna myśl. Chłopie, kimże ty jesteś, żeby się wymądrzać i robić z siebie jakiegoś znawcę tematu. To, że siedziałeś z gołą pupą w mrowisku nie czyni cię jeszcze ekspertem w dziedzinie życia i problemów dnia codziennego mrówek.
To nie zmienia jednak faktu, że mogę podzielić się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami.
Zbyszek Michał pisze:W jednym z przypadków o których wspomniałem wyżej, przyczyna tkwi w alkoholu i fatalnej postawie rodziców alkoholika. A mi brakuje wiedzy, co z tym fantem robić :-(


Napisz proszę coś więcej na ten temat i może też coś o owej fatalnej postawie rodziców, może uda mi się jakoś pomóc.

Koniku, ku obopólnemu wzrostowi wiary i miłości, jasne że mam ochotę porozmawiać.
Pozdrawiam serdecznie
Ostatnio zmieniony 11-02-11, 16:09 przez yaro21, łącznie zmieniany 2 razy.
Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii (1Kor 9, 16)

Awatar użytkownika
konik
Przyjaciel forum
Posty: 2389
Rejestracja: 16-12-10, 21:14
Lokalizacja: neunkirchen

od konika

Post autor: konik » 11-02-11, 20:53

Szczesc Boze .
Aby za duzo nie rozwlekac , podziele sie moja skromna wiedza , jaka nabylem pracujac razem z pewnym niepijacym alkocholikiem . Tak jak piszesz Yaro on rowniez przechodzil etap , na ktorym byl swiecie przekonany , ze doskonale kontroluje swoje zycie . Powiedzial mi rowniez , ze wsrod wspolwyznawcow nie znalazl zrozumienia i pomocy . Ale znalezli sie wsrod zielonych i tacy ludzie , ktorym udalo sie naklonic go do pojechania do pewnej wspolnoty , gdzie w sposob juz fachowy zajeto sie nim . Probowal kilka razy i rezygnowal , az w koncu sam ( tak to przedstawil ) musial zdecydowac , ze chce przejsc w tej wspolnocie czas , w ktorym uda mu sie ostawic alkochol . Obecnie nie pije . Do tej wspolnoty musial miec skierowanie od lekarza , jest to placowka pod patronatem kosciola zielonoswiatkowego .Wydaje mi sie , ze glownym zadaniem bedzie sklonienie kogos potrzebujacego pomocy do tego , aby dal sie przekonac , ze tak musi zrobic , gdyz innej drogi ratunku nie ma . Musi przejsc etap pojscia do lekarza ( ponoc bez skierowan nie przyjmuja do takich placowek ) no i trzeba jakas dobra placowke czy wspolnote pod koscielnym ( choc niekoniecznie ) patrinatem znalezc , w ktorej byloby miejsce dla niego .
Nie wiem czy jest to dostatecznie wyczerpujaca informacja z mojej strony , dlatego piszcie co sie da zrobic .
Serdecznie pozdrawiam .
konik

Zbyszek Michał
Przyjaciel forum
Posty: 964
Rejestracja: 14-10-08, 10:17
Lokalizacja: qq

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: Zbyszek Michał » 11-02-11, 22:06

Dzięki. Spróbuję wkrótce coś napisać.
Jezu ufam Tobie!

Ada
Przyjaciel forum
Posty: 1066
Rejestracja: 06-09-10, 15:20
Lokalizacja: Radom

Re: Świadectwo yaro, czyli moja droga do Kanaanu

Post autor: Ada » 13-02-11, 16:11

yaro21 pisze:Przede wszystkim Katolicy wierzą w transsubstancję chleba i wina, czyli, że chleb i wino zmieniają się w prawdziwe Ciało i prawdziwą Krew Jezusa Chrystusa pomimo, że nie zmieniają swoich właściwości fizycznych. Dzieje się to mocą wzywanego Ducha Świętego, przez powtarzane w modlitwie eucharystycznej słowa ustanowienia Eucharystii.
Ewangelicy natomiast wierzą w konsubstancję, czyli że z chlebem i winem, które nie zmieniają swej fizycznej substancji, obecne jest prawdziwe Ciało i Krew Chrystusa.
Zgadza się. I w efekcie końcowym przecież w czasie nabożeństwa/mszy wierni w jednym i drugim kościele przyjmują żywego Chrystusa. Tyle, że po "przyjściu" Pana Eucharystia nie jest już ciałem Pana w KEA. Natomiast w KRK pozostaje nim.

Nie chciałabym zamieniać Twojego wątku w apologetykę, a skupić się na istocie rzeczy. Czy kiedy już byłeś odrodzonym katolikiem przyjmowałeś Eucharystię w KEA?
yaro21 pisze:Wiem, że w Kościele Ewangelickim są pewne zmiany i do Wieczerzy Pańskiej można przystępować częściej i pewnie różnie to wygląda w różnych częściach Polski.
w mojej parafii (ewentualnej:-)) w tej chwili nabożeństwa odbywają się co tydzień, nabożeństwo z Wieczerzą Pańską jest przynajmniej raz w m-cu.

Myślę, że na częstość nabożeństw, nie wiem czy WP., wpływa co niedzielna obecność księdza. Tak jak w mojej parafii. Kiedyś nabożeństwa odbywały się co 2 tygodnie. Teraz odbywają się co tydzień.

Dziękuję za Twoje świadectwo.
"Starajcie się wpierw o Królestwo Boże, a wszystko inne będzie wam dane"

Ada

ODPOWIEDZ