Swiadectwo matki, tylko matki i AZ matki

Moderator: Marek MRB

Awatar użytkownika
myschonok
Przyjaciel forum
Posty: 957
Rejestracja: 15-02-10, 00:29
Lokalizacja: Miedzy Erkelenz a Hückelhoven

Swiadectwo matki, tylko matki i AZ matki

Post autor: myschonok » 25-05-11, 17:57

Świadectwo mamy Trojga
Małgorzata Wałejko | Trud w rodzinie-SOS | 2011-05-22

Lekarz: "Teraz się okaże, czy ciąża jest nadal żywa". Na ekranie czarna dziura. Wyczuwam napięcie. Lekarz cicho: "Bardzo mi przykro... mamy tutaj nieszczęście".

Dojrzałam do tego, aby podzielić się ze wszystkimi drogimi Czytelnikami doświadczeniem Bożej wierności w moim życiu, która objawiła się szczególnie w dzieciach, które otrzymaliśmy. Dziś czuję wręcz wewnętrzne przynaglenie, aby Wam o tym opowiedzieć.

Kto czytał mój tekst we "W drodze" ten wie, jakie były koleje naszego rodzicielstwa. Pierwszy synek ma dziś siedem lat. Po jego narodzeniu odkładaliśmy poczęcie przez kilka lat. A gdy byliśmy gotowi, okazało się, że Pan Bóg odkłada poczęcie. To było doznanie stwórczej mocy Boga, która jest niezawisła, która zgina kolana. Myśli Bożej, która jest ponad naszymi myślami. Zdrowie, płodność, monitorowane cykle z dokładnym, niemal co do minuty wyznaczeniem owulacji - i nic. Nic. Nic. Zaczęliśmy rozmawiać o adopcji.

Mądry lekarz doradził, by przestać się starać. Odpuścić, a w języku duchowym - oddać, pozostawić.

Pewnego dnia, miesiące później, zrobiłam wyniki hormonów i wyszły ekstremalnie wysokie. Lekarz skwitował, że wróciły dawne problemy hormonalne i będzie jeszcze trudniej o dziecko. Kilka dni później zostałam w domu sama na weekend - chłopaki wyjechali do Prababci na południe, ja musiałam popracować.

Rano odmawiałam jutrznię. Gdy modliłam się za Antosia, stanął mi przed oczami obraz. Trzymam w ramionach maleńkie dziecko, zawiniątko. I oddaję je Panu Jezusowi na ręce. On je zabiera. Podnosi do policzka, jest bardzo szczęśliwy, kołysze je. A ja je oddaję. Jezus je zabiera, bezpowrotnie. Pomyślałam, że chodzi o Antosia, by jego zawierzyć Bogu, oddać. I próbowałam wyobrazić sobie większe dziecko, siedmioletnie, że to Antka oddaję. Nici. Uparcie w wyobraźni powracało maleństwo i świadomość oddania i straty, ale oddania w najlepsze, najbezpieczniejsze, najbardziej kochające ręce. Więcej jeszcze: lepsze niż moje, tysiąc razy bardziej matczyne, ojcowskie, uszczęśliwiające.

Obraz był tak sugestywny i zarazem "nie mój", że po jutrzni zadzwoniłam do Męża, czy wszystko dobrze w trasie. Bałam się, że coś się stało Antosiowi, jakiś wypadek... i stąd ten obraz. Mąż uspokoił mnie, że wszystko ok.

Zasiadłam do pracy, która mnie pochłonęła. Po południu nagle przyszła myśl - przecież wysokie wartości tych hormonów ma się także w ciąży!

Test ciążowy. Pozytywny.

Drugi. Pozytywny.

I wtedy przypomniałam sobie jutrznię.

"Bogusiu, jestem w ciąży. Ale Pan Jezus chyba chce to dziecko zabrać". Mąż się zdenerwował, że wymyślam i uspokajał mnie. Jednak ja byłam spokojna. Jakby w wyczekiwaniu.

Wyniki z krwi potwierdziły ciążę. Bardzo się cieszyliśmy. Jednak zaczęłam nieznacznie krwawić. Lekarka uspokajała, że to częste na początku ciąży. Po kilku dniach wizyta. Już 6 tydzień! Lekarka marszczy brwi, bada brzuch. Ból. Kieruje do szpitala. "Niech zrobią usg. Raczej wszystko dobrze, ale musimy mieć pewność".

Szpital. Wyniki z krwi potwierdzają ciążę, 6 tydzień. Usg. Dziecka nie ma. "Jak to?". Lekarka poważnym głosem: "Wyniki wskazują, że dziecko gdzieś jest. Ale nie w macicy. Jutro będzie pani operowana".

Obraz stał mi cały czas przed oczami. Moje maleństwo, skarb mój. Jutro odejdzie, ale w najlepsze ramiona. W najczulsze dłonie.

Noc była straszna. Ostatnia noc, kiedy było tuż i kiedy jeszcze mogłam je kochać, mając je blisko, pod sercem. Ostatnia noc jego życia tu i we mnie. Choć nie mogłam go tulić i głaskać, przecież całym ciałem je otulałam, a myślą, tęsknotą i bólem kołysałam, przygarniałam i wyprawiałam w tę podróż.

Rano drastyczny spadek ciśnienia, krew w brzuchu. Operacja ratująca moje życie poprzez usunięcie dziecka z jajowodu.

Gdy obudzono mnie z narkozy, byłam wciąż na morfinie. Stanął przy mnie O. Gabriel, który przedarł się na salę pooperacyjną i powiedział czule: "nie możesz przyjąć Jezusa po operacji, ale mogę udzielić Ci namaszczenia chorych...".

Maleńki Gabriel lub Gabriela wstawia się za nami i jest przy nas. Już dojrzały, wyprzedził nas, szczęściarz, w drodze. A w szpitalu nikt go nie nazywał dzieckiem. Był krwistkiem, zarodkiem. "Pani wie... no przecież to tylko zbitka komórek...". Ja, mimo bólu, czułam się przez Jezusa przygotowana na to, co się stało. To jest cudem w moich oczach.

Po tym wydarzeniu naturalne macierzyństwo zdawało się jeszcze bardziej oddalać. W sierpniu byłam na skupieniu w Karmelu, gdzie ostatecznie oddałam Panu Bogu moje pragnienie, by sam uczynił jak chce - bałam się jeszcze adopcji. Zawierzałam się przez ręce św. Dominika, przez pasek, który otrzymałam od dominikańskich Mniszek, przez pośrednictwo kochanego Przyjaciela, Ojca Wojtka.

Po powrocie pojechaliśmy do ośrodka adopcyjnego. Pierwsze rozmowy, pytania, dorastanie do przyjęcia dziecka.

Następnego dnia po tej wizycie zrobiłam test ciążowy i wyszedł pozytywny.

Znów plamiłam. Lekarz w popłochu codziennie robił usg, by wreszcie zobaczyć maluszka w macicy. Dni pełne napięcia. Ciąże pozamaciczne lubią się powtarzać.

Jest. Jest w macicy! Cały początek ciąży plamiłam. Niewiadoma i lęk. Wyjechaliśmy wtedy do Przyjaciół na 10 dni, lekarz wyjazd wręcz zalecił, bym się odstresowała, ponieważ "ani leżenie, ani żadne leki, nic nie ma teraz wpływu na to życie. Na tym etapie to absolutnie nie zależy od naszych wysiłków, czy się utrzyma. Niech pani jedzie".

Ćwiczyłam się tam w traceniu. Wciąż plamiłam. Modlitwę ogrójcową mówiłam przez zęby, we łzach. Święto Podwyższenia Krzyża. I słowa z Ewangelii: "czy możecie pić kielich, który ja mam pić?". U Przyjaciół był z nami jeszcze jeden bliski kapłan, O. Roman. Codzienna Msza na stole w pokoju, gdy dzieci spały i czułe wsparcie bliskich, milczące, odczuwalne. Powrót i usg. Lekarz: "Teraz się okaże, czy ciąża jest nadal żywa". Na ekranie czarna dziura. Wyczuwam napięcie. Lekarz cicho: "Bardzo mi przykro... mamy tutaj nieszczęście".
Odwróciłam oczy, aby nie widział moich łez. Jednak zabrałeś.

Po długiej chwili: "Boże, bardzo panią przepraszam, nie wiem, co się stało z tym aparatem! Wszystko dobrze!". I wtedy zobaczyłam ją, naszą córeńkę, z mocno bijącym serduszkiem, mały zarys ludzika... Lekarz kajał się, ale ja pomyślałam, że to Pan Bóg poszedł w swojej próbie bardzo daleko. Analogia z Izaakiem nasuwała się sama.

Mimo wszystko nadal byłam niepewna. Ciągle plamiłam. Antoś cieszył się jak szalony, a ja wciąż prowadziłam z nim rozmowy, zwykle przy okazji wieczornej modlitwy, by przygotować go na stratę. Tłumaczyłam: "Wiesz... najlepiej jest w niebie. Wszyscy chcemy tam być. I jak Pan Jezus dzidzię znów zabierze, to będzie jej najlepiej...". Tak bardzo nie chciałam, by i on drugi raz cierpiał. Wreszcie Antoś usiadł na łóżku wyraźnie zniecierpliwiony i przemówił do mnie dobitnie: "Mamo! Ty naprawdę nie rozumiesz?...". Spojrzałam na niego zdziwiona, a on na to łagodnym, pouczającym tonem: "Przecież Pan Jezus wie, że nam dzidzia umarła. Ta dzidzia nie umrze, bo ona jest POCIESZENIEM, nie widzisz, że Pan Jezus nas teraz pociesza?!". Jego tak pełna prostoty logika i ufność, a zarazem jakaś dziwna pewność sprawiły, że umilkłam i sama zaczęłam się nieśmiało cieszyć. Dziś myślę, że to dziecko prorokowało.

Teraz są chwile, że w ślicznych, poważnych, ciągle zdumionych oczach naszej Oleńki widzę tamto dziecko. Myślę, jakie by było i tęsknota wciąż się we mnie tli, nieugaszona. Bo życia, które się dostało, już nie da się stracić. A jego nie widziały żadne ludzkie oczy; tylko Boże oczy go oglądały. Nawet operujący nie widzieli zarodka, został usunięty taką metodą, że nie był przez nich widziany. Moja ukochana Boska Tajemnica.
Źródło: dominikanie.pl
Copyright © by Małgorzata Wałejko
Czlowiek w czlowieku umiera, gdy zlo czynione- nie boli- a dobro- nie raduje....

ODPOWIEDZ