Moja droga. Świadectwo hioba
: 28-10-07, 11:33
Ponieważ wiele osób pyta mnie, jak to się stało, że jestem tym, kim jestem, postanowiłem opisać moją drogę duchową, jaka do tej pory przeszedłem.. Zastanawiałem się od kiedy zacząć, ale myślę, że nie da się określić, w którym dokładnie momencie zaczęło się moje nawrócenie. Był i jest to proces, który trwa od narodzenia do śmierci, myślę. Zacznę więc od początku.
Wychowałem się w rodzinie katolickiej, głęboko wierzącej. Rodzice zawsze zwracali uwagę na to, żebym chodził na religię, na nabożeństwa majowe i inne, nie wspominając już o coniedzielnej mszy. Poza tym, co jest bardzo ważne, sami praktykowali to, czego mnie chcieli nauczyć.
Pamiętam z dzieciństwa jak odwiedzaliśmy domy, po których wędrowała kopia obrazu Czarnej Madonny, pamiętam, ze podstawowe wykształcenie religijne otrzymałem przy klasztorze Karmelitów Bosych w Krakowie, otrzymałem też tam szkaplerz. W średniej szkole chodziłem już na religię do Jezuitów, bo było ciekawiej, pamiętam, ze np. słuchaliśmy rock-opery Jesus Christ Superstar. Wszystko to jednak nie spowodowało, żebym stał się jakimś szczególnie religijnym człowiekiem. Wprost przeciwnie. Byłem takim chrześcijaninem zwyczajowym, że tak powiem, chodzącym zazwyczaj do kościoła, nawet jeżdżącym na pielgrzymki, jeżeli tylko nie są one zbyt uciążliwe i dają nadzieje na osobista korzyść. Jak np. mój wyjazd na Jasną Górę przed maturą. Wiadomo, trwoga to do Boga. Pielgrzymka pomogła być może, bo maturę zdałem, ale wciąż nie było to jakimś głębokim religijnym doświadczeniem. Najlepszym przykładem mojej religijności tamtego okresu jest chyba fakt, ze jak papież odwiedził Polskę po raz pierwszy i wszyscy byli na Błoniach krakowskich, ja zostałem w domu. Nie chciałem robić tego co wszyscy i nie odczuwałem specjalnej potrzeby zobaczenia papieża. Pewnie, że byłem dumny, ze Polak został papieżem, ale to było na zasadzie takiej dumy, jak duma z nagrody Nobla, czy ze złotego medalu olimpijskiego. Może trochę jeszcze satysfakcji, ze "pokazaliśmy komuchom", ale nie było to za bardzo doświadczenie związane z wiarą. Prawdę mówiąc nie pamiętam, żebym kiedykolwiek do tego czasu widział Karola Wojtyłę, czy to jako biskupa, czy papieża. Jest całkiem możliwe, że jako dziecko byłem na mszy celebrowanej przez niego. Wychowałem się w końcu w Krakowie, ale tego po prostu nie pamiętam.
W 1979 roku ożeniłem się z Grażynką, dziewczyną, z która chodziłem do liceum i po roku wspólnego zmagania się z codzienna rzeczywistością postanowiliśmy wyjechać do USA na 2-3 lata, żeby zarobić parę groszy. Ani ja, ani ona nie pochodzimy z bogatych rodzin. Myśleliśmy, ze pojedziemy do pracy na chwilę, z zarobionymi dolarami wrócimy do Polski i kupimy małe mieszkanko, może taksówkę i zaczniemy jakoś wspólne życie. Chcieliśmy wyjechać razem, ale w ówczesnych czasach często władza dawała paszport tylko jednej osobie w rodzinie, aby mieć gwarancje, ze się nie chce zwiać. Obawiano się, ze jak by każdy miał paszport w tym "raju na ziemi" to za chwile by nikt nie został w Polsce. Nawet był wtedy dość popularny dowcip, ze po zniesieniu ograniczeń paszportowych prosi się ostatnia osobę opuszczającą PRL o zgaszenie światła. Ja do tego byłem w wieku poborowym i przeznaczony do służby w wojsku, ale oczywiście broniłem się przed tym, jak mogłem. Nie jestem pacyfista i uważam, ze służba w wojsku i możliwość obrony ojczyzny to wielki honor, ale w tamtych czasach ani to wojsko nie było wojskiem, ani nie było polskie. Były to jakieś siły pod kierownictwem wrogiego nam reżimu i najczęściej służyły do walki z własnym narodem, albo z narodami sąsiedzkimi, jak np. w 1968 roku w Czechosłowacji. A wszystko wskazywało na to, że i w najbliższym czasie wojsko może być wykorzystane do walk wewnętrznych. W kraju rosło napięcie i wszyscy zdawali sobie sprawę, ze się cos wkrótce musi wydarzyć. Wyjechała wiec Grażynka sama, a ja zostałem w Polsce, starając się uniknąć wojska, trochę studiując, zwłaszcza w okresie poborowym, trochę pracując. Wymeldowałem się z mieszkania rodziców i mieszkałem kątem u kolegi, pracowałem w firmie prywatnej. Wszystko to, żeby zatrzeć za sobą ślady i nie dać się złapać komisji wojskowej. Składałem tez co parę miesięcy wniosek o paszport, otrzymując jedna odmowę za drugą.
W 1981 roku, 13. maja nastąpił zamach na życie Ojca Św. W tym samym roku Paulini krakowscy zorganizowali pielgrzymkę do Rzymu. Taki wyjazd był w tych czasach wielką atrakcją i było więcej chętnych niż miejsc, wiec Paulini zadecydowali, że te osoby, które pójdą na piesza pielgrzymkę z Krakowa do Częstochowy będą miały pierwszeństwo w wyjeździe do Rzymu. Moi rodzice chcieli wyjechać zobaczyć papieża, ale ze względu na obowiązki służbowe nie bardzo mogli iść do Częstochowy. Wymyślili wiec, że ponieważ co cięższe bagaże i tak jadą furgonetką, a ja uwielbiam jeździć samochodem, nawet jak jest to tylko stary żuk księży, to zapiszą mnie na pieszą pielgrzymkę, jako kierowcę. Ja pojadę z bagażami, a za to oni pojada do Rzymu. Ja i tak nie mam paszportu, wiec wszyscy powinni być zadowoleni. Jedyny problem wystąpił tylko jak się okazało, że żuk księży się rozpadł kilka dni przed pielgrzymka. Księża wynajęli taksówkę bagażową, a ja, żeby nie zawieźć rodziców, musiałem iść na nogach. Pewnie by się im mnie nie udało mnie namówić na pieszą pielgrzymkę, ale widocznie Bóg miał inne plany. Cała pielgrzymka była w intencji powrotu do zdrowia papieża, a ja miałem swoją prywatną intencje. Chciałem otrzymać paszport.
Minęło znowu kilka miesięcy i dostałem kolejne wezwanie na milicję po odbiór paszportu. Mój najlepszy przyjaciel miał już swój paszport od kilku tygodni i powiedział mi, że on wyjeżdża bez względu na to, czy ja dostanę, czy nie. Ja nie bardzo już miałem nadzieję, że mam jakiekolwiek szanse, ale tez nic nie miałem do stracenia. Akurat tak się złożyło, ze termin miałem wyznaczony na 16. października, w trzecią rocznicę wyboru Jana Pawła II-go. Dopiero wieczorem tego dnia skojarzyłem wszystkie fakty, jakie się wydarzyły w tym dniu. Było ich zdecydowanie za dużo, jak na zbieg okoliczności.
Gdy przyszedłem do wydziału paszportowego, od razu na wstępie spotkała mnie niemiła niespodzianka. Milicjant sprawdzający dowód osobisty przy drzwiach zauważył, ze nie mam zameldowania i powiedział mi, ze nie mogę nawet wejść do budynku. Zameldowanie było obowiązkowe. Byłem niemalże przestępcą, łamałem jakieś przepisy i musiałem to naprawić, zanim w ogóle mogłem wejść do wydziału paszportowego. Problem tylko polegał na tym, ze nie bardzo było jak to zrobić. Zameldować się można tylko za zgodą głównego lokatora. W praktyce to wygląda tak, ze trzeba z nim przyjść do urzędu meldunkowego, on musi podpisać jakąś formę i na tej podstawie, po sprawdzeniu jego dowodu i tego, ze faktycznie jest on głównym najemca pani urzędniczka wbijała stempel w dowód osobisty. Ale mój tata pracował wtedy w Liszkach, miejscowości oddalonej kilkanaście kilometrów od Krakowa, a ja w maluszku miałem już niewiele benzyny. Żeby kupić paliwo, trzeba było odstać kilkadziesiąt godzin w kolejce do stacji benzynowej. Nie znalem żadnego agenta, żeby po znajomości kupić parę litrów, więc zdesperowany pojechałem sam do urzędu, wypełniłem wszystkie formy, podpisałem się za siebie i tatę i dałem to urzędniczce w okienku. Z jakiegoś nieznanego mi powodu ona po prostu wbiła mi zameldowanie do dowodu.
Gdy się nad tym zastanowić, to jest to zupełnie niebywała rzecz i wprost nie do pomyślenia. W ten sposób każdy mogliby się wmeldować do kogokolwiek, a eksmisja w tamtych czasach była praktycznie niemożliwa. Cóż, jedyne wyjaśnienie tego, to interwencja jakiejś Wyższej Siły. Szybko pojechałem z powrotem do wydziału paszportowego i po odstaniu w kolejce wezwał mnie pan oficer do pokoju. Poprosił mnie o książeczkę wojskową (z wpisem: Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej), przekartkował ją, zapytał, na ile chcę jechać, pokazał, gdzie podpisać i wręczył mi paszport. Byłem tak zdumiony, ze nie wiedziałem jak zareagować. Podziękowałem grzecznie i jak na skrzydłach wybiegłem na ulicę. Był to piątek, już popołudnie, bez szans na dostanie się do konsulatu amerykańskiego, a bałem się czekać do poniedziałku. Bałem się, że się ktoś zorientuje i odbiorą mi ten paszport. Pojechałem wiec na dworzec kolejowy, ale biletów do Wiednia już nie było, pojechałem wiec do LOT-u po bilet lotniczy. Były jeszcze miejsca na jutrzejszy samolot z Warszawy, wiec pobiegłem na Jana, gdzie pracowała mama, pożyczyć pieniądze na bilet i następnego dnia odlatywaliśmy już z Jackiem do Wiednia. Wiedeń dla tego, ze był to jedyny kraj na zachodzie, gdzie można było wjechać bez wizy.
Prawdę mówiąc jeszcze Szwecja wpuszczała Polaków, ale ja, krakus, zawsze czułem się w pewnym sensie poddanym miłościwie nam panującego i unoszącego się nad Krakowem ducha cesarza Franciszka Józefa, wiec nawet nie myślałem o Szwecji. Docelowo zaś myślałem tylko o USA i o tym, żeby jak najprędzej zobaczyć się z żoną, zarobić na mieszkanie i samochód i wrócić do Polski. Ciągle liczyłem, ze otrzymam wizę turystyczną w Wiedniu. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Ambasada w Wiedniu w ogóle nie rozmawia nawet z Polakami, uważając, ze to polskie placówki służą do pomocy Polakom. Zdesperowany zdecydowałem się poprosić o azyl polityczny. Nie będę tu o tym pisał, bo nie chciałbym, żeby to opowiadanie było manifestem politycznym, ale zaznaczę tylko, że nie byłem wcale pewien, czy ten azyl otrzymam. Byłem członkiem NZS-u, Niezależnego Zrzeszenia Studentów, organizacji nielegalnej wtedy jeszcze, ale ten fakt prawdopodobnie nie był wystarczający do uzyskania azylu. Na szczęście termin rozmowy w konsulacie amerykańskim wyznaczono nam (Grażynka przyleciała już ze Stanów do Austrii, żeby się ze mną spotkać) na 14. grudnia 1981. roku. Był to pierwszy dzień po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. Azyl otrzymaliśmy bez żadnych problemów, jak wszyscy, którzy w tym dniu się starali. Wydarzenia w Polsce też wpłynęły na utwierdzeniu się w decyzji wyjazdu, Wtedy myślałem, że to już koniec, że nic z reform nie wyjdzie, komuniści zlikwidują Solidarność, wszystkie jej zdobycze i wrócimy do poprzedniego stanu. A rzeczywistość wtedy była naprawdę tragiczna, sklepy zupełnie puste, tylko ocet i herbatę można było kupić bez problemów. Kupno jakiejkolwiek rzeczy do domu, jak lodówki czy telewizora wymagało kilkutygodniowego stania w kolejce, bez gwarancji, ze się cokolwiek wystoi. Dwa miesiące później, 18. lutego 1982. roku, wylądowaliśmy na lotnisku w Charlotte, w Północnej Karolinie.
Północna Karolina jest przepięknym stanem, z wybrzeżem na wschodzie i kilometrami plaż, z Appalachami na północnym zachodzie, których najwyższy szczyt, Mt Mitchell się znajduje właśnie w tym stanie. Charlotte jest młodym, dynamicznie rozwijającym się miastem, liczącym teraz już około półtora miliona mieszkańców. Mieszkało nam się tam naprawdę dobrze, ja zacząłem jeździć ciężarówką, Grażynka dostała pracę w stacji telewizyjnej, obsługując "master control unit". To taki pulpit, na którym jest tysiące guziczków i przy pomocy którego obsługuje się nadawanie programów i reklam. Jedyną rzeczą, która mąciła nasze szczęście był brak dzieci. Tym bardziej, że żaden lekarz nie był w stanie powiedzieć, dlaczego. Wszystko było w porządku, a dzieci nie było. Grażynka była w ciąży kilkakrotnie, ale zawsze kończyło się to poronieniem i nie wiedzieliśmy, czy już pozostaniemy bezdzietni, czy może zdecydujemy się na adopcję. W 1989 roku Grażynka zaszła w ciąże po raz kolejny. Miała dobra lekarkę, która zapewniała, że wszystko jest w porządku i byliśmy umiarkowanymi optymistami. Ale w 22. tygodniu ciąży przyszedł kryzys, zaczęła się akcja porodowa i Grażynka wylądowała w szpitalu. Udało się jeszcze podtrzymać ciążę przez dwa tygodnie i 2. lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej urodziła się nam Wiktoria.
Ten fakt jest chyba najważniejszym wydarzeniem na mojej drodze nawrócenia. Wiktoria urodziła się 16 tygodni za wcześnie, ważyła 610 gramów. Jej płuca nie były zdolne do samodzielnego oddychania, bo nie były jeszcze wykształcone. Wiele rzeczy u tak malutkiego dziecka może się wydarzyć. Postęp w tej dziedzinie medycyny jest bardzo szybki, ale wtedy, w 1990 roku, w Charlotskim szpitalu jeszcze nie udało im się nigdy uratować dziecka tak wcześnie urodzonego. A statystyki medyczne z tamtych lat wskazywały, ze ma ona mniej niż 5% szans na przeżycie. Co gorsze, jakby przeżyła, to ma mniej niż 5 % szans, żeby być "normalna". Większość tak wczesnych noworodków zostawała kalekami. Od ślepoty spowodowanej tym, ze musiały oddychać czystym tlenem, co powodowało uszkodzenie dna oka, do wielu innych chorób łącznie z niedorozwojem umysłowym. Wtedy właśnie chyba po raz pierwszy się naprawdę modliłem. Nic mnie nie rozpraszało, nic nie było ważniejsze od rozmowy z Bogiem i Jego Matką. Wiktoria była przepięknym dzieckiem, pokochaliśmy ja od razu i z całego serca, ale była bardzo chora i umierała co dzień, po kilka razy dziennie. Leżała na oddziale intensywnej terapii noworodków na specjalnym stole, przykryta folią plastikową i podgrzewana lampą, jak jakąś egzotyczną roślinkę, w której ledwo co tli się życie.
Do urodzin Wiktorii nie bardzo się przejmowałem istnieniem Boga. Na mszę niedzielną chodziliśmy chyba zawsze, o ile pamiętam, ale to było mniej-więcej tyle. Pewnie czasem też zapominaliśmy. Często przypominaliśmy sobie tak późno, że lecieliśmy na hiszpańską mszę o 19:00. Nic na niej nie rozumieliśmy, ale to była ostatnia msza w naszym mieście. Nie modliłem się zbyt wiele, nieraz całymi dniami zapominając o modlitwie, nie zastanawiałem się nad istnieniem Boga, od czasu do czasu spowiadałem się i uważałem, ze będąc w zasadzie dobrym człowiekiem, nie mam się o co martwic. Jak inni obnosili się ze swą wiarą, to mnie to irytowało, uważałem, ze wiara jest rzeczą prywatną i nie powinno się innym jej okazywać. W Stanach widuje się czasem ciężarówki z wymalowanymi krzyżami, napisami "Trucking for Jesus" i "Jesus is my pilot" itp., ale mnie zawsze takie zachowanie denerwowało. Do czasu, aż poznałem jednego z takich kierowców bliżej.
Byliśmy właśnie w Kalifornii, ja i dwóch innych kierowców z naszej firmy i dostałem właśnie wiadomość, ze znowu się stan Wiktorii pogorszył. Nie mogłem powstrzymać łez, sfrustrowany, ze muszę pracować, ze tak daleko jestem od domu, jak tam mi umiera dziecko i żona mnie tak bardzo potrzebuje. Jeden z kolegów z pracy, starszy już pan, ten właśnie z wymalowanymi symbolami chrześcijańskimi na ciężarówce, zapytał, co się stało. Gdy mu opowiedziałem, zawołał trzeciego kierowcę, (Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich. Mt.18:20) i poprowadził modlitwę w intencji Wiktorii. Było to moje pierwsze spotkanie z chrześcijaninem-niekatolikiem, przynajmniej w kontekście modlitwy. Zaimponował mi on tym, że nie wstydził się modlić w intencji w sumie zupełnie mu obcej osoby, na parkingu, na oczach obcych ludzi. Później zaobserwowałem i inne rzeczy, jak jego znajomość Biblii, czy fakt, ze nigdy nie rozpoczął posiłku zanim nie odmówił modlitwy. Po modlitwie powiedział mi, ze on często się modli w różnych intencjach, ale tym razem ma jakąś pewność, ze tą modlitwę Bóg wysłuchał. Nazajutrz powiedział mi tez, że zawiadomił swoja żonę w Tennessee i cały kościół baptystów modli się za moja córeczkę. W jakiś czas później i ja otrzymałem łaskę wewnętrznego przekonania, że wszystko będzie dobrze z Wiktorią.
Wiktoria musiała jeszcze wiele przejść, a my razem z nią. Miała mieć operowane oba oczka, a lekarze wyznaczyli termin operacji na 3. maja. Po operacji lekarz powiedział, ze operowali tylko jedno oczko, drugie w jakiś sposób samo się wyleczyło. Cóż, nie wiedział, ze trzeci maja to dzień naszej Królowej, wiec otrzymaliśmy taki mały znak od Niej, że Wiktoria jest Jej specjalną podopieczną. A ja zmieniałem się szybko wewnętrznie. Będąc bezsilny w zasadzie i nie wiedząc, jak pomóc dziecku, zostawała mi tylko modlitwa i próby przebłagania Boga. Prosząc Maryję o pośrednictwo obiecałem Jej, że jak Wiktoria wyjdzie z tego obronna ręką, pójdę w dziękczynnej pielgrzymce z Krakowa na Jasna Górę, zacząłem tez pościć w piątki, nic nie jedząc, w intencji Wiktorii. Poza tym wykształcił się we mnie jakiś głód Boga Zacząłem czytać książki o tematyce religijnej, zacząłem słuchać chrześcijańskich radiostacji, które w moim przypadku były głównie stacjami prowadzonymi przez protestantów, tzw. "Evangelical Christian", czy też "Bible Christian". Są to radiostacje prezentujące pastorów z różnych niezależnych kościołów, mających jedną wspólną cechę: jedynym autorytetem jest dla nich Pismo Święte.
Ja, jak pamiętacie, jestem kierowcą, wiele godzin spędzam za kierownicą, a stacje radiowe protestantów są tak gęsto rozmieszczone, że niemalże wszędzie można je złapać. Słuchałem wiec ich nauk dużo, po kilka godzin dziennie. Są to ludzie gorąco kochający Boga, znający doskonale Biblię i wprost zarażający swym entuzjazmem. A ja, odczuwając głód Boga, mając bardzo pozytywne odczucia w stosunku do protestantów dzięki m.in. memu koledze-kierowcy i nie znając zbyt dobrze nauki Kościoła Katolickiego stawałem się sam powoli Evangelical Christian. Nawet jak nigdy nie opuściłem Kościoła i nie przestałem chodzić na msze, to zacząłem kwestionować niektóre Jego praktyki i doktryny. Zacząłem też sam czytać Biblię i książki o tematyce religijnej. Książki kupowałem i w Polsce i te na szczęście były katolickie. Także w nielicznych miejscach, gdzie jest katolickie radio w Stanach i będąc w domu w telewizji, która ma bardzo dobry katolicki program matki Angeliki, spotkałem się z wyjaśnieniem katolickiej nauki. Zacząłem tez czytać Katechizm Kościoła Katolickiego. W amerykańskich katolickich mediach spotkałem się z kilkoma osobami, które zostały niedawno katolikami, po przejściu właśnie z kościołów protestanckich, ewangelicznych, osoby, które były dawniej bardzo negatywnie nastawione do Kościoła Katolickiego. Jedną z nich jest Scott Hahn. Muszę mu poświęcić kilka zdań, gdyż jest on "odpowiedzialny" za wiele nawróceń na katolicyzm, wiele przejść z kościołów protestanckich i wielu powrotów katolików na łono Kościoła Katolickiego.
W Stanach Zjednoczonych największą grupą chrześcijan są katolicy, drugą co do wielkości są byli katolicy, osoby związane teraz z różnymi kościołami, sektami, lub całkiem niezwiązane z żadnym kościołem. Najszybciej rosnącą grupą chrześcijan na świecie są "Bible Christian", fundamentaliści chrześcijańscy, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Niestety, bardzo wielu z nich to osoby, które odeszły od Kościoła Katolickiego. Jeszcze 20 lat temu było niemalże niemożliwe, aby protestant został katolikiem. Odwrotny proces odbywa się ciągle, i to co najmniej z dwóch powodów, po pierwsze wielu katolików uważa naukę Kościoła za zbyt trudną i wymagającą i szuka kościołów bardziej liberalnych i zostawiających większą swobodę swym członkom, po drugie wielu odchodzi do kościołów "żywych", Zielonoświątkowców, Bible Christian, kościołów, gdzie wiara jest częścią codziennego życia, gdzie wymaga zmiany na co dzień. Ani jedni, ani drudzy nie mieli do tej pory zbyt wielkich motywacji, aby powrócić na łono Kościoła Katolickiego. Osobami odchodzącymi dlatego, że uważają, iż Kościół był zbyt wymagający nie będę się tu zajmował, nie ja jestem ich sędzią. Może tylko pozwolę sobie zauważyć, że ci, którzy uważają, ze Luter i Kalwin byli wspaniałymi reformatorami i że ich działanie było konieczne, bo Kościół wymagał reformy, nie zauważają, ze to właśnie ich działanie doprowadziło do tego, że obecnie, wg. Oxford World Christian Encyclopedia jest 38 tysięcy różnych rodzajów kościołów chrześcijańskich na świecie. 38 tysięcy denominacji. I bardzo, bardzo wiele z nich uczy chrześcijaństwa mającego bardzo niewiele wspólnego z tym, czego nauczał Jezus. Prowadza one swych członków jeżeli nie wprost do potępienia, to na pewno bardzo im zbawienie utrudniając. Ale jak się raz podważy autorytet i nieomylność Kościoła i jego widzialnej Głowy, Papieża, to kto ma decydować, czyja interpretacja chrześcijaństwa i Biblii jest poprawna? Kto może powiedzieć pastorowi niezależnego kościółka, ze jego nauka np. o homoseksualizmie, czy aborcji jest sprzeczna z Biblią? On znajdzie w niej wersety, które tak zinterpretuje, że wskażą, ze to jego podejście jest słuszne. Wyciągając werset z kontekstu można przy pomocy Biblii niemalże wszystko udowodnić. A każdy kościół protestancki uprawia w mniejszym lub większym stopniu teologie bufetową, zabierając z Biblii to, co im smakuje, a zostawiając to, co im się nie podoba. Tylko Kościół Powszechny nie ma problemu z żadnym wersetem Biblii.
Rozgadałem się, a miało być o Hahnie. Scott Hahn wychował się w rodzinie protestanckiej, jako młody chłopak miał trochę kłopotów z prawem i lokalna policja znała go dość dobrze. Potem poznał ewangelizujących chrześcijan, nawrócił się, ukończył seminarium, zrobił doktorat z teologii, ożenił się z koleżanką z roku w seminarium i został pastorem. Jest on bardzo inteligentnym i pracowitym człowiekiem, jednym z wybitniejszych współczesnych teologów. Seminarium, które ukończył jest dość negatywnie nastawione do katolicyzmu i Hahn przekonał w swym życiu wielu katolików do opuszczenia Kościoła. Ale on sam, studiując dogłębnie Biblię i Ojców Kościoła doszedł w pewnym momencie do tego, że to Kościół Katolicki ma pełnię prawdy. Żeby zrozumieć, czym takie odkrycie jest w życiu antykatolickiego pastora musielibyśmy się wczuć w jego sytuację, i w trudności, jakie się przed nim musiałyby pojawić. Przechodząc na katolicyzm straciłby pracę, wielu przyjaciół, w domu pojawiłyby się niezwykle problemy, pamiętajcie, ze jego żoną sama była absolwentka seminarium, mogłaby zostać pastorem i ona wcale nie była zachwycona tym, że nagle zostanie żoną katolika, bez swojej zgody nawet. <a href="http://www.katolik.us/viewtopic.php?t=7 ... et="_blank"> <B> Ciekawy wywiad z Hahnem i dwa rozdziały jego książki "W domu najlepiej" można znaleźć TUTAJ. </a>
Ponieważ Hahn był już dość znany w kręgach protestanckich, dzięki swojej doskonalej znajomości Biblii i wielu uważało go za wschodzącą gwiazdę wśród teologów, jego przejście na katolicyzm nie pozostało niezauważone. Wielu protestantów, zadziwionych, jak taki mądry człowiek mógł zrobić takie głupstwo, zaczęło badać i sprawdzać i wielu w konsekwencji przeszło także na katolicyzm. Znany był przypadek m.in. przejścia jednego z pastorów z niemalże całym swoim kościołem, gdyż przez szereg niedziel tłumaczył swym owieczkom swa decyzje tak przekonywająco, ze sami zdecydowali się na katolicyzm. Gdyż prawda jest taka, ze prawidłowo, tzn. prawdziwie pokazany katolicyzm jest nie tylko piękny i prawdziwy, jest też zaraźliwy i trudno sobie wyobrazić szczerego i logicznie myślącego chrześcijanina, aby po zapoznaniu się z prawdziwym katolicyzmem nie pragnął nim, tzn. katolikiem zostać. Tenże właśnie Hahn jest odpowiedzialny częściowo i za to, że ja nie odszedłem od Kościoła. Będąc sam poprzednio protestantem i to nie uznającym żadnego autorytetu poza Biblią, potrafił doskonale uzasadnić wszystkie nauki, doktryny i dogmaty Kościoła Katolickiego. Nie jest wszakże on jedynym, który przeszedł taką drogę w ostatnich latach. Tak wiele było podobnych przypadków w ostatnich latach, że powstała organizacja związana z Kościołem Katolickim, pod nazwą "Coming Home Network" pomagająca byłym pastorom znaleźć prace i wspomagająca ich finansowo po tym, jak musieli opuścić szeregi swojego kościoła. Na ich stronie jest m.in. zapis historii nawrócenia Hahna, także polecam wszystkim znającym angielski język, pod adresem www.chnetwork.org/scotthconv.htm . Spośród innych, którzy byli nie bez wpływu na mnie i moje nawrócenie warto by wymienić Steve Ray’a, autora własnej trony www.catholic-convert.com, pełnej doskonałego materiału apologetycznego i książki "Crossing the Tiber", "Przekraczając Tybr", która powstała w ten sposób, ze chciał on w formie listu wytłumaczyć swemu ojcu, którego bardzo kocha i którego zranił swoja decyzją przejścia na katolicyzm, dlaczego musiał taka trudną decyzję podjąć. Książka ta, nawiasem mówiąc, jest tak pełna odnośników, że zajmują one więcej miejsca, niż właściwy teks. Inną osoba mającą duży wpływ na mnie był Tim Staples, apologeta pracujący w organizacji Catholic Answers, www.catholic.com . Zostałem więc i ja nowo nawróconym katolikiem, mimo, że w rzeczywistości nigdy Kościoła nie opuściłem. W dwa lata po Wiktorii Pan nam dał jeszcze synka, Kubę, który też był wcześniakiem, ale już całkiem dużym, ważył 1500 gramów i o niego wcale się już nie martwiliśmy.
Jedną z rzeczy, które mnie zainteresowały w tym czasie było zjawisko Medjugorie. Przeczytałem kilkanaście książek na temat tej miejscowości i objawień maryjnych, jakie tam mają miejsce. Nawiasem mówiąc najciekawsze chyba książki o Medjugorie napisał Wayne Weible, też były protestant i niemalże mój sąsiad. Mieszka on w nadmorskim kurorcie Myrtle Beach, S.C., miejscowości, która i my często odwiedzamy, bo to najbliższa naszego domu plaża oceaniczna, zaledwie 4 godziny jazdy.
Medjugorie zainteresowało mnie co najmniej z dwóch powodów: Po pierwsze była to dla mnie szansa uczestniczenia w czymś, co jeszcze nie przeszło do historii, a wszystko wskazuje na to, że za kilkanaście lat będzie czymś podobnym do Lourdes czy Fatimy. Tylko, że Fatimę i Lourdes odwiedzić można właśnie jako miejsca historyczne, Medjugorie jest teraz.
Drugim powodem, dla którego chciałem odwiedzić Medjugorie była dziwna zbieżność mojego postępowania z przesłaniem Maryi. Prosi Ona o pięć rzeczy, które nazwala "pięcioma kamieniami"(1Sm 17,40), na wzór Dawida wybierającego się do walki z Goliatem. Zapewnia, że będą one również tak skuteczne w walce z szatanem, jak kamienie Dawida w walce z olbrzymim Filistynem. Są to: Post, najlepiej w środy i piątki, najlepiej o chlebie i wodzie, modlitwa różańcowa, częsta, comiesięczna spowiedź, czytanie Pisma Świętego i częste, najlepiej codzienne uczestnictwo w mszy świętej. W tym czasie niektóre z tych rzeczy już starałem się praktykować. Najgorzej mi szło z różańcem. Próbowałem tylko jedna dziesiątkę dziennie odmówić, a i z tym miałem kłopoty.
Musze tu napisać kilka zdań o niedzielnej mszy świętej. Ja niestety często pracuje w niedzielę, nie jestem tego w stanie uniknąć, wiec nie raz nie szedłem na mszę wcale. Czasami rzeczywiście nie byłem w stanie, czasami po prostu wykorzystywałem fakt, ze katolik, który musi pracować w niedzielę nie ma ciężkiego grzechu opuszczając mszę. Moja interpretacja tego była tak rozciągliwa, ze często traktowałem fakt pracy choć przez godzinkę lub dwie jako pozór umożliwiający mi wykręcić się z uciążliwego obowiązku. Wystarczyło, że wiedziałem, że muszę zacząć pracę o 22:00, już uważałem, że nie muszę iść na nabożeństwo. Pewnego razu jednak postanowiłem spróbować, postanowiłem przynajmniej poszukać jakiegoś kościoła.
Dla Polaków może nie przedstawiałoby to specjalnej trudności, w Polsce kościół jest na każdym kroku. Stany jednak są rozległym, słabo zaludnionym krajem, na dodatek w wielu regionach w przeważającej mierze krajem protestanckim. Ja jeździłem wtedy po całym kraju, tak, że czasem naprawdę nie jest łatwo znaleźć katolicki kościół. Do tego z reguły jest mniej mszy i często po południu trudno znaleźć kościół, który by jeszcze miał nabożeństwo. Ale nie przejąłem się tym zbytnio i okazało się, ze zawsze udawało mi się ten kościół znaleźć. No, prawie zawsze, bo w ciągu tych kilku lat, myślę, że już koło dziesięciu teraz, raz opuściłem mszę niedzielną. Byłem tak zawiedziony, że nie udało mi się znaleźć kościoła, ze niemalże oskarżałem Boga, że zawalił i mnie zawiódł. Ale jak się potem zastanawiałem, dlaczego raz mi się nie udało uczestniczyć we mszy, wymyśliłem, ze być może Bóg chciał mi pokazać, że fakt, że przez tyle lat zawsze ten kościół znajdowałem, to też dar od Niego. Chciał mi być może pokazać, że jak przestanę prosić i stwierdzę, że ten kościół zawsze mi wyrośnie tam, gdzie go potrzebuje i kiedy go potrzebuję, to On mi ten kościół zawsze może schować. Więc modlę się o to, żeby mi Bóg nigdy nie zabrał możliwości uczestniczenia w niedzielnej mszy.
Żeby wam trochę lepiej przedstawić, co mam na myśli, opiszę kilka przypadków; np. pewnego razu jadąc do Kalifornii zjechałem z autostrady do pustynnego miasteczka i zatrzymałem się na parkingu wielkiego supermarketu i wszedłem do środka, aby zapytać kasjerki, czy nie wie, czy jest tu katolicki kościół i czy przypadkiem nie ma tam wkrótce mszy. Ona się roześmiała i powiedziała, żebym się odwrócił. Rzeczywiście, po drugiej stronie parkingu był kościół i msza zaczynała się za kilka minut. Innego razu zajechałem w niedziele do pewnej firmy w Ohio i po cofnięciu do magazynu, zapytałem, czy nie maja przypadkiem książki telefonicznej, bo chciałem sprawdzić, gdzie jest najbliższy kościół katolicki. Okazało się, ze pani pracująca akurat w biurze była katoliczką i powiedziała mi, gdzie jest kościół i na dodatek powiedziała, że jak odepnę naczepę i pojadę szybko, to zdążę na południową mszę, a po mszy powinienem być już rozładowany. Innego razu spałem w zajeździe przydrożnym i obudziły mnie głośne rozmowy kierowców, byłem zły, bo mogłem pospać trochę dłużej, nie musiałem się śpieszyć, ale skoro się obudziłem, pojechałem do klienta dostarczyć towar. Po rozładunku, jadąc ulica w stronę autostrady, zobaczyłem cos, co wyglądało jak kościół, zatrzymałem się i poszedłem sprawdzić…rzeczywiście, był to mały kościółek, a właściwie klasztor, w którym była tylko jedna msza niedzielna i właśnie się zaczynała. Gdyby mnie ci kierowcy nie obudzili…chyba, że to był mój anioł stróż, a nie oni.
Jeszcze innego dnia, całkiem niedawno, nic mi nie wychodziło tak, jak planowałem, była zła pogoda, wypadki na drodze, jechałem późno i już było późne popołudnie, ja musiałem najpierw dostarczyć towar. Wożę lotnicze ładunki i samolot nie może czekać. Już całkiem niedaleko lotniska utknąłem w potężnym korku, musiało się cos poważnego zdarzyć, bo ruch na autostradzie całkiem zamarł. Zły, że chyba tego dnia już mi się nie uda iść na mszę, rozglądałem się po okolicy i zobaczyłem, ze przy ulicy równoległej do autostrady jest katolicki kościół. Godzina była nietypowa, ale stwierdziłem, ze nic nie ryzykuję, pytając. Tym bardziej, że na parkingu było sporo aut. Zjechałem na pobocze, włączyłem awaryjne światła, przeskoczyłem siatkę i poszedłem do kościoła. Okazało się, ze jest pełen ludzi, czekających już od dłuższego czasu na wizytującego kapłana, który miał odprawić tzw. "Healing Mass", mszę uzdrawiającą. Utknął on w tym samym korku, co ja, ale zjawił się po kilku minutach i dzięki temu i ja nie opuściłem tego dnia nabożeństwa. Takie sytuacje zdążają mi się ciągle i myślę, ze nie mogą to być tylko przypadki. Myślę, ze jak my okażemy naszemu Panu trochę wierności, to i On nam zacznie okazywać, ile dla nas może uczynić, w naszym codziennym życiu. Bo ja wierzę, ze cuda się zdarzają na co dzień, tylko my w swoim zabieganiu i racjonalnym podejściu do wszystkiego nie zauważamy ich.
Jak Wiktoria miała osiem lat, przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Ponieważ większość naszej rodziny mieszka w Polsce, postanowiliśmy, że tam zrobimy tą uroczystość. To był wspaniały dzień.. Dziękowałem Bogu i Maryi, że tak się wszystko dobrze ułożyło, ze jest zdrowa i nagle przypomniałem sobie, że przecież obiecałem Maryi, że jak Wiktoria wyjdzie cało ze swej choroby, to w podzięce pójdę na Jasną Górę. Zacząłem się wiec rozpytywać, czy nie ma jakiejś pielgrzymki w tym czasie, ale ponieważ nie było, postanowiłem iść sam. Artur, siostrzeniec żony, niedawno był pieszo w Częstochowie. Zajęło mu to dwa dni z kawałkiem, wiec ja, optymistycznie, stwierdziłem, ze dojdę w trzy dni. Artur mnie przestrzegał, że nie dam rady, ale co mi taki smarkacz będzie dawał rady, ja wiem lepiej. Cóż, prawda jest jednak taka, że co jest łatwe dla osiemnastolatka, który na co dzień jeździ na rowerze i uprawia inne sporty, niekoniecznie jest równie łatwe dla czterdziestolatka, na dodatek mieszkającego w kraju, gdzie nóg się już praktycznie nie używa. Chyba tylko po to, żeby zejść na dół, do garażu, który i tak jest w domu. Ale kto powiedział, ze pielgrzymka powinna być łatwa?
Wyruszyłem z Krakowa w czwartek rano, zaczynając od mszy w kościele Dominikanów, i udałem się w stronę Częstochowy. Zabrałem ze sobą tylko plecak i trochę gotówki, walkmana, Biblię na kasetach i różaniec. Pierwszego dnia doszedłem do Olkusza. Właśnie zaczynała się wieczorna msza, wiec zakończyłem dzień w kościele. Po mszy zacząłem się pytać wychodzących osób, czy nie wiedzą, kto mogliby mnie przenocować, ale, oczywiście, większość ludzi patrzyła na mnie dość dziwnie i dawała wymijające odpowiedzi. W końcu pewna lekarka dała mi nocleg. Gdy zapytałem dlaczego, odpowiedziała, że wyglądałem na ojca idącego do Częstochowy w intencji swoich dzieci. Następnego ranka poszliśmy na poranną mszę i po niej udałem się znowu w drogę. Drugi dzień był troszkę trudniejszy, plecak mi zaczął ciążyć i porobiły mi się bąble na nogach, ale nie trąciłem ducha. Ludzie, których napotkałem po drodze byli bardzo życzliwi, od właścicieli sklepów, gdy dowiadywali się, ze idę na pielgrzymkę otrzymywałem owoce.
Pewien kierowca jadący do Krakowa zabrał mój plecak, który mi już dość ciążył, a ja lekki na duszy i ciele, tylko z obolałymi nogami osiągnąłem drugi nocleg. Nie pamiętam już, jak się ta miejscowość nazywała, mały, wiejski kościółek. Także i ten dzień zakończyłem mszą i poprosiłem proboszcza o nocleg. Nie był zachwycony moją osobą, ale pozwolił mi się przespać w starym szkolnym budynku, z rozbitymi szybami. Było trochę zimno i niewygodnie, bo spałem na podłodze, ale przynajmniej miałem dach nad głową. A po porannej mszy zaprosił mnie ksiądz na śniadanie i wyruszyłem na ostatni etap. Co jeszcze miałem do niesienia, zostawiłem u księdza w stodole i już tylko z magnetofonem, różańcem , kilkoma taśmami w kieszeniach i nadzieją, że pogoda wytrzyma, udałem się w stronę Częstochowy. Ale im dalej, tym było gorzej. Nogi mi zaczęły coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa i jeszcze do tego słońce spaliło mi kark tak, ze mnie zaczął boleć. Nogi jednak były najgorsze, do tego stopnia, że już na przedmieściach Częstochowy ustałem zupełnie. Nie mogłem zrobić kroku. Usiadłem na krawężniku i łzy bezsilności i bólu zaczepu mi spływać po policzkach. Przechodzili właśnie jacyś młodzi ludzie i zapytali, jak mi mogą pomóc. Jak się dowiedziałem, że nieopodal jest postój taksówek i że idą w tamtą stronę, poprosiłem ich, żeby mi przysłali samochód. Po kilku minutach nadjechała taksówka i pojechałem do kuzynki mojej żony, mieszkanki Częstochowy. Jest ona lekarką i zaopiekowała się moimi nogami.
Następnego dnia była niedziela i miałem się spotkać z żoną, rodzicami i dziećmi w klasztorze, miał tez przyjechać mój szkolny kolega z rodziną. Ale nie pojechałem do klasztoru od razu, poprosiłem o podwiezienie mnie powrotem w to miejsce, gdzie ustałem w dniu wczorajszym. Byłem wyspany, wykąpany i podleczony i zostało mi tylko kilka kilometrów. Już bez żadnych przygód dotarłem do klasztoru i mogłem Jasnogórskiej Pani podziękować za opiekę nad Wiktoria i całą naszą rodziną.
Nie była to jedyna pielgrzymka, jaką odbyłem ostatnio. Pielgrzymowanie stało się moją ulubioną formą spędzania urlopów. W zasadzie to każda podroż może być pielgrzymka, zależy to tylko od nas i od naszego nastawienia. Cale nasze życie jest przecież jakąś formą pielgrzymowania. W 1999 roku moja mama i moja teściowa chciały pojechać do Ziemi Świętej z Narodową Pielgrzymką Polską, a moja żona stwierdziła, że lepiej babć samych nie wypuszczać w taką podroż, wiec i ja się załapałem na tę pielgrzymkę. A skoro już byłem w Polsce, to wcześniej postanowiłem się udać do Medjugorie.
Do Medjugorie wybrałem się z grupa pielgrzymów z całej Polski przez biuro pielgrzymkowe "Halina". Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać, wiem, że Medjugorie nie jest oficjalnie uznane przez Watykan jako miejsce objawień Maryjnych i wiem, że jest to trochę kontrowersyjne miejsce, zwłaszcza przez konflikt między lokalnym biskupem, a Franciszkanami stacjonującymi w parafii medjugorskiej. Chciałem wiec sam się przekonać o tym miejscu. Jechaliśmy autokarem przez Austrię. W sumie dość męcząca podroż, trwająca około doby i dojechaliśmy do naszego domu koło południa, w niedzielę. Dom, w którym się zatrzymaliśmy był dość daleko od samego kościoła i centrum Medjugorie, ale ja, zaraz po przyjeździe poszedłem go zobaczyć. Akurat w kościele była msza angielskojęzyczna i jakiś młodzieniec dawał świadectwo swojego nawrócenia. Po mszy podszedł do niego jakiś człowiek, wyglądający znajomo i przypomniałem sobie, ze znam go ze zdjęć z książek, których jest on autorem. Był to właśnie Wayne Weible. Podszedłem do niego i rozmawialiśmy chwilę, udało się nam tez zorganizować potem spotkanie z nim wszystkich polskich pielgrzymów. Tak więc mimo, że mieszkamy tak niedaleko siebie, udało się nam dopiero spotkać w Medjugorie. Ciekawy zbieg okoliczności, zwłaszcza, ze pan Weible jeździ do Medjugorie tylko raz w roku. Na spotkaniu z nami opowiadał o swojej ostatniej książce, "The Final Harvest", "Ostatnie żniwo", wtedy właśnie dopiero co wydanej w Stanach. A tak się akurat złożyło, jeszcze jeden z niekończących się "zbiegów okoliczności" w moim życiu, ze akurat tę książkę przypadkiem kupiła mi żona na drogę. Tak więc mogliśmy ją pokazać, bo nawet Weible nie miał jeszcze egzemplarza, a ja zyskałem autograf autora.
Jednym ze stałych punktów pielgrzymki Medjugorskiej jest spotkanie z widzącymi. Wtedy tylko Vicka była obecna w Medjugorie, ona zresztą najwięcej czasu poświęcała pielgrzymom, codziennie spotykając się z co najmniej dwoma grupami, często pochodzącymi z kilku rożnych krajów. Jak my się z nią spotkaliśmy, opowiadała o tym, o co Gospa prosi, (Gospa znaczy Pani po chorwacku i tak tam nazywają Maryję). Jak powiedziała, ze Maryja prosi o codzienne odmawianie różańca, ktoś zapytał ile tego różańca mamy odmawiać. Vicka na to, ze cały, trzy części. Z kolei ta osoba z tłumu, że przecież nikt nie ma czasu na to, żeby cały różaniec odmawiać, pracujemy, mamy obowiązki domowe itd. Na to Vicka się uśmiechnęła i odpowiedziała: "Gospa nigdy nas nie prosi o cos, czego się nie da zrobić". Ta odpowiedź dała mi wiele do myślenia. Ponieważ byłem przekonany, że Vicka faktycznie spotyka Matkę Bożą, to nie mogłem po prostu zignorować tego, co powiedziała. Albo się wierzy w to, że Ona się ukazuje, albo nie, a jak się wierzy, to, wydaje mi się, powinno się choć spróbować zrobić to, o co Maryja prosi. Jedno jest pewne, ze gdyby Ona się mnie ukazała, bez względu na to o co by mnie poprosiła, na pewno bym się z entuzjazmem za to zabrał. Postanowiłem wiec odmawiać cały różaniec. W Medjugorie jest to łatwe, bo codzienna msza święta zaczyna się i kończy odmawianiem różańca, a potem już, niejako z rozpędu, uczyniłem to częścią mojego każdego dnia. I wiecie co? To się da zrobić! Wystarczy na chwile wyłączyć telewizor, albo wstać od komputera, na cały różaniec wystarczy jedna godzina.
Chciałem tu tylko zaznaczyć, że to wcale nie znaczy, że jest to łatwa modlitwa. Dobrze odmówiony różaniec to modlitwa kontemplacyjna, pełna rozmyślań o życiu Jezusa i Jego Matki, nie chodzi przecież o odklepanie stupięćdziesięciu zdrowasiek. I z tym mam ciągle duże problemy, mimo, że już minęło ponad trzy lata, od kiedy zacząłem go odmawiać. Ale na szczęście Bóg patrzy na nasze intencje, nie na to, co nam wychodzi. Gdybyśmy chcieli zawsze zrezygnować z modlitwy, gdy jest ona nie taka, jak być powinna, to pewnie niewielu z nas by się modliło. Wiec narzuciłem sobie dyscyplinę codziennego odmawiania różańca i może Bóg da mi łaskę kiedyś, ze będę to robił dobrze.
Wracając do samego przesłania Medjugorskiego i kontrowersji związanej z tym miejscem. Kościół nie może się wypowiedzieć ostatecznie o tym miejscu, dopóki objawienia trwają. Ale przesłanie jest jednoznaczne, zgodne z nauka Kościoła i z tym, o co nasz papież wielokrotnie prosił. Przypomnę jeszcze raz: Modlitwa różańcowa, post, spowiedź comiesięczna, czytanie Biblii i częste uczestnictwo we mszy. Jeżeli postępowanie wg tych wskazówek miałoby nam zaszkodzić, to ja tu czegoś nie rozumiem. Wiec nawet jak ktoś uważa, ze jemu nie są potrzebne żadne prywatne objawienia, niech robi to dlatego, ze Kościół i papież proszą o to od lat. A miejsca takie jak Medjugorie dają nam siłę, żeby w tych postanowieniach wytrwać. Wielu kapłanów podkreśla, ze takich nawróceń, takich spowiedzi, jakie słyszeli w Medjugorie, nie słyszeli nigdy wcześniej, wiele osób nawraca się po kilkudziesięciu latach, wiele osób pozbyło się nałogów trzymających ich w uwięzi od lat. A co do ludzkiego aspektu…cóż, oczywiście, że są tam jakieś zgrzyty i nieporozumienia. I wprost byłoby niezrozumiale, gdyby ich nie było. Jeżeli jest to faktycznie miejsce objawień Maryjnych , na dodatek o takim znaczeniu, jakie wielu teologów mu przypisuje, to nic dziwnego, ze szatan szaleje i robi wszystko, żeby skłócić ludzi, rozsiać wątpliwości , zrobić co się da, żeby to przesłanie osłabić. Ja w każdym razie byłem tam, sam pooddychałem atmosferą tego miejsca i wg mnie jest to przedsionek raju, nigdzie tak dobrze jak tam mi się nie modliło, i żadne inne miejsce nie miało takiego wpływu na mój rozwój duchowy jak Medjugorie. Gorąco wszystkich zachęcam do odwiedzenia tego miejsca i do życia przesłaniami Maryi.
Po powrocie z Medjugorie polecieliśmy z mamami do Izraela i z grupą 1500 współrodaków pielgrzymowaliśmy po Ziemi Świętej. Wspaniałe miejsce, niezapomniane przeżycia. Jedną z rzeczy, która mnie tam zaskoczyła, to to, ze tak wielu mahometan tam mieszka. Jakoś miałem wyobrażenie o Izraelu jako o kraju zamieszkałym głównie przez Żydów, tymczasem, przynajmniej w tych regionach związanych z chrześcijaństwem, więcej jest Arabów niż Żydów. Także miejscowi katolicy w znacznej części są Palestyńczykami. Zaskoczeniem był tez podział miejsc związanych z kultem Jezusa miedzy kościołami chrześcijańskimi. Ścisły rozkład godzin, pilnowany zazdrośnie, i jak np. Prawosławni mają "swój" czas, nie zezwolą katolikom na odprawienie mszy, czy nawet głośną modlitwę. A do Bazyliki Grobu Pańskiego, o ile mnie pamięć nie myli, klucze są w rękach arabskich i to mahometanie tę bazylikę co dzień otwierają dla wiernych, czy może "niewiernych" z ich punktu widzenia. Widzieliśmy wiele miejsc związanych z życiem i działalnością Jezusa, szkoda, ze rozwój wypadków w tym regionie świata utrudnia tak teraz pielgrzymowanie. Mam nadzieję, ze może jeszcze kiedyś uda mi się odwiedzić Izrael. Mówiąc o Ziemi Świętej… Na rzece Jordan są dwa zbiorniki wodne: Jezioro Genezaret i Morze Martwe. Do obydwu wodę dostarcza ta sama rzeka. Jeden z nich jest pełen życia, pełen ryb, natomiast drugi jest tylko słonym, martwym ściekiem. Dlaczego? Otóż dlatego, że Morze Martwe nie ma odpływu. Myślę, że jest to wskazówka dla nas… nie wystarczy gromadzić w sobie wszystkich tych mądrości, trzeba pójść i podzielić się z innymi, inaczej staniemy się jak to Martwe Morze.
Rok później, w 2000., byłem na pielgrzymce w Rzymie i w drodze powrotnej wpadłem znów do Medjugorie, we Włoszech widzieliśmy m.in. Cud Eucharystyczny w Lanciano. Każdy, kto ma wątpliwości co do realnej obecności Jezusa w Eucharystii powinien się z tym miejscem zapoznać, bardzo mocne przeżycie. Odwiedziliśmy San Giovani Rotondo, Asyż, oczywiście Watykan i byłem na spotkaniu z papieżem na placu św. Piotra. Być może był to pierwszy raz, gdy widziałem na żywo Karola Wojtyłę. Nie chciało mi się go poszukać wcześniej w Krakowie, to teraz musiałem go szukać w Rzymie. W 2002. roku natomiast, gdy papież przyjechał do Krakowa z pielgrzymką, ja także zawitałem do podwawelskiego grodu, ale te przeżycia opisałem już osobno.
Tak to pokrótce wygląda ta moja droga, która nie wiem kiedy się dokładnie zaczęła i nie wiem kiedy się skończy. Droga pielgrzyma, która tu, na ziemi trwa od naszych narodzin do śmierci. Nie jest ona łatwa, nie twierdze, ze jestem teraz mniej grzeszny niż dawniej, niż na początku drogi. Więcej na pewno rozumiem, ale to nie czyni życia łatwiejszego. Ciągle zmagam się ze swoimi słabościami, ciągle nie udało mi się pokonać wielu moich przywar, ale widzę i postęp. Nie pije już zupełnie, nie pale, myślę, ze jestem trochę lepszym ojcem i mężem, ale to mi się może tylko wydawać, musielibyście zapytać Grażynki i dzieci. Teologia stała się moim hobby, nie mam zupełnie strachu przed śmiercią, wprost przeciwnie, jak mam czasem zły dzień i dość wszystkiego, to zaczynam tęsknić za tym przyszłym życiem, które zacznie się dopiero w momencie jakże mylnie nazywanym "śmiercią". Ale, rzecz jasna, nie ma to nic wspólnego z myślami samobójczymi, wiem, ze mam tu na ziemi coś do wykonania, ze Bóg mnie powołał do czegoś i tylko On może mnie wezwać do siebie. Nie wiem, czy te moje przeżycia pomogą komuś, jeżeli ktoś ma jakieś pytania, chętnie odpowiem. Odczuwałem potrzebę podzielenia się z wami tym dlatego, że uważam, że Bóg uczynił wielkie rzeczy w moim życiu i może zainspirują one kogoś , może w jakiś sposób komuś pomogą i może wytłumaczą, jak to możliwe, ze kierowca ciężarówki raczej zatrzyma się przed kościołem niż przed barem, ze raczej odmówi różaniec niż odwiedzi kino. Tak, nasz Pan jest wszechmocny i Miłosierny i wielkie rzeczy jest w stanie w nas uczynić. Ja wierze, ze to dopiero początek drogi i co dzień dziękuję Mu za to, co zrobił z moim życiem i proszę o to, żebym usłyszał i zrozumiał, jaka jest Jego wola. Dzięki Ci, Panie. I dziękuje Wam za cierpliwość . Zostańcie z Bogiem.
</FONT>
Wychowałem się w rodzinie katolickiej, głęboko wierzącej. Rodzice zawsze zwracali uwagę na to, żebym chodził na religię, na nabożeństwa majowe i inne, nie wspominając już o coniedzielnej mszy. Poza tym, co jest bardzo ważne, sami praktykowali to, czego mnie chcieli nauczyć.
Pamiętam z dzieciństwa jak odwiedzaliśmy domy, po których wędrowała kopia obrazu Czarnej Madonny, pamiętam, ze podstawowe wykształcenie religijne otrzymałem przy klasztorze Karmelitów Bosych w Krakowie, otrzymałem też tam szkaplerz. W średniej szkole chodziłem już na religię do Jezuitów, bo było ciekawiej, pamiętam, ze np. słuchaliśmy rock-opery Jesus Christ Superstar. Wszystko to jednak nie spowodowało, żebym stał się jakimś szczególnie religijnym człowiekiem. Wprost przeciwnie. Byłem takim chrześcijaninem zwyczajowym, że tak powiem, chodzącym zazwyczaj do kościoła, nawet jeżdżącym na pielgrzymki, jeżeli tylko nie są one zbyt uciążliwe i dają nadzieje na osobista korzyść. Jak np. mój wyjazd na Jasną Górę przed maturą. Wiadomo, trwoga to do Boga. Pielgrzymka pomogła być może, bo maturę zdałem, ale wciąż nie było to jakimś głębokim religijnym doświadczeniem. Najlepszym przykładem mojej religijności tamtego okresu jest chyba fakt, ze jak papież odwiedził Polskę po raz pierwszy i wszyscy byli na Błoniach krakowskich, ja zostałem w domu. Nie chciałem robić tego co wszyscy i nie odczuwałem specjalnej potrzeby zobaczenia papieża. Pewnie, że byłem dumny, ze Polak został papieżem, ale to było na zasadzie takiej dumy, jak duma z nagrody Nobla, czy ze złotego medalu olimpijskiego. Może trochę jeszcze satysfakcji, ze "pokazaliśmy komuchom", ale nie było to za bardzo doświadczenie związane z wiarą. Prawdę mówiąc nie pamiętam, żebym kiedykolwiek do tego czasu widział Karola Wojtyłę, czy to jako biskupa, czy papieża. Jest całkiem możliwe, że jako dziecko byłem na mszy celebrowanej przez niego. Wychowałem się w końcu w Krakowie, ale tego po prostu nie pamiętam.
W 1979 roku ożeniłem się z Grażynką, dziewczyną, z która chodziłem do liceum i po roku wspólnego zmagania się z codzienna rzeczywistością postanowiliśmy wyjechać do USA na 2-3 lata, żeby zarobić parę groszy. Ani ja, ani ona nie pochodzimy z bogatych rodzin. Myśleliśmy, ze pojedziemy do pracy na chwilę, z zarobionymi dolarami wrócimy do Polski i kupimy małe mieszkanko, może taksówkę i zaczniemy jakoś wspólne życie. Chcieliśmy wyjechać razem, ale w ówczesnych czasach często władza dawała paszport tylko jednej osobie w rodzinie, aby mieć gwarancje, ze się nie chce zwiać. Obawiano się, ze jak by każdy miał paszport w tym "raju na ziemi" to za chwile by nikt nie został w Polsce. Nawet był wtedy dość popularny dowcip, ze po zniesieniu ograniczeń paszportowych prosi się ostatnia osobę opuszczającą PRL o zgaszenie światła. Ja do tego byłem w wieku poborowym i przeznaczony do służby w wojsku, ale oczywiście broniłem się przed tym, jak mogłem. Nie jestem pacyfista i uważam, ze służba w wojsku i możliwość obrony ojczyzny to wielki honor, ale w tamtych czasach ani to wojsko nie było wojskiem, ani nie było polskie. Były to jakieś siły pod kierownictwem wrogiego nam reżimu i najczęściej służyły do walki z własnym narodem, albo z narodami sąsiedzkimi, jak np. w 1968 roku w Czechosłowacji. A wszystko wskazywało na to, że i w najbliższym czasie wojsko może być wykorzystane do walk wewnętrznych. W kraju rosło napięcie i wszyscy zdawali sobie sprawę, ze się cos wkrótce musi wydarzyć. Wyjechała wiec Grażynka sama, a ja zostałem w Polsce, starając się uniknąć wojska, trochę studiując, zwłaszcza w okresie poborowym, trochę pracując. Wymeldowałem się z mieszkania rodziców i mieszkałem kątem u kolegi, pracowałem w firmie prywatnej. Wszystko to, żeby zatrzeć za sobą ślady i nie dać się złapać komisji wojskowej. Składałem tez co parę miesięcy wniosek o paszport, otrzymując jedna odmowę za drugą.
W 1981 roku, 13. maja nastąpił zamach na życie Ojca Św. W tym samym roku Paulini krakowscy zorganizowali pielgrzymkę do Rzymu. Taki wyjazd był w tych czasach wielką atrakcją i było więcej chętnych niż miejsc, wiec Paulini zadecydowali, że te osoby, które pójdą na piesza pielgrzymkę z Krakowa do Częstochowy będą miały pierwszeństwo w wyjeździe do Rzymu. Moi rodzice chcieli wyjechać zobaczyć papieża, ale ze względu na obowiązki służbowe nie bardzo mogli iść do Częstochowy. Wymyślili wiec, że ponieważ co cięższe bagaże i tak jadą furgonetką, a ja uwielbiam jeździć samochodem, nawet jak jest to tylko stary żuk księży, to zapiszą mnie na pieszą pielgrzymkę, jako kierowcę. Ja pojadę z bagażami, a za to oni pojada do Rzymu. Ja i tak nie mam paszportu, wiec wszyscy powinni być zadowoleni. Jedyny problem wystąpił tylko jak się okazało, że żuk księży się rozpadł kilka dni przed pielgrzymka. Księża wynajęli taksówkę bagażową, a ja, żeby nie zawieźć rodziców, musiałem iść na nogach. Pewnie by się im mnie nie udało mnie namówić na pieszą pielgrzymkę, ale widocznie Bóg miał inne plany. Cała pielgrzymka była w intencji powrotu do zdrowia papieża, a ja miałem swoją prywatną intencje. Chciałem otrzymać paszport.
Minęło znowu kilka miesięcy i dostałem kolejne wezwanie na milicję po odbiór paszportu. Mój najlepszy przyjaciel miał już swój paszport od kilku tygodni i powiedział mi, że on wyjeżdża bez względu na to, czy ja dostanę, czy nie. Ja nie bardzo już miałem nadzieję, że mam jakiekolwiek szanse, ale tez nic nie miałem do stracenia. Akurat tak się złożyło, ze termin miałem wyznaczony na 16. października, w trzecią rocznicę wyboru Jana Pawła II-go. Dopiero wieczorem tego dnia skojarzyłem wszystkie fakty, jakie się wydarzyły w tym dniu. Było ich zdecydowanie za dużo, jak na zbieg okoliczności.
Gdy przyszedłem do wydziału paszportowego, od razu na wstępie spotkała mnie niemiła niespodzianka. Milicjant sprawdzający dowód osobisty przy drzwiach zauważył, ze nie mam zameldowania i powiedział mi, ze nie mogę nawet wejść do budynku. Zameldowanie było obowiązkowe. Byłem niemalże przestępcą, łamałem jakieś przepisy i musiałem to naprawić, zanim w ogóle mogłem wejść do wydziału paszportowego. Problem tylko polegał na tym, ze nie bardzo było jak to zrobić. Zameldować się można tylko za zgodą głównego lokatora. W praktyce to wygląda tak, ze trzeba z nim przyjść do urzędu meldunkowego, on musi podpisać jakąś formę i na tej podstawie, po sprawdzeniu jego dowodu i tego, ze faktycznie jest on głównym najemca pani urzędniczka wbijała stempel w dowód osobisty. Ale mój tata pracował wtedy w Liszkach, miejscowości oddalonej kilkanaście kilometrów od Krakowa, a ja w maluszku miałem już niewiele benzyny. Żeby kupić paliwo, trzeba było odstać kilkadziesiąt godzin w kolejce do stacji benzynowej. Nie znalem żadnego agenta, żeby po znajomości kupić parę litrów, więc zdesperowany pojechałem sam do urzędu, wypełniłem wszystkie formy, podpisałem się za siebie i tatę i dałem to urzędniczce w okienku. Z jakiegoś nieznanego mi powodu ona po prostu wbiła mi zameldowanie do dowodu.
Gdy się nad tym zastanowić, to jest to zupełnie niebywała rzecz i wprost nie do pomyślenia. W ten sposób każdy mogliby się wmeldować do kogokolwiek, a eksmisja w tamtych czasach była praktycznie niemożliwa. Cóż, jedyne wyjaśnienie tego, to interwencja jakiejś Wyższej Siły. Szybko pojechałem z powrotem do wydziału paszportowego i po odstaniu w kolejce wezwał mnie pan oficer do pokoju. Poprosił mnie o książeczkę wojskową (z wpisem: Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej), przekartkował ją, zapytał, na ile chcę jechać, pokazał, gdzie podpisać i wręczył mi paszport. Byłem tak zdumiony, ze nie wiedziałem jak zareagować. Podziękowałem grzecznie i jak na skrzydłach wybiegłem na ulicę. Był to piątek, już popołudnie, bez szans na dostanie się do konsulatu amerykańskiego, a bałem się czekać do poniedziałku. Bałem się, że się ktoś zorientuje i odbiorą mi ten paszport. Pojechałem wiec na dworzec kolejowy, ale biletów do Wiednia już nie było, pojechałem wiec do LOT-u po bilet lotniczy. Były jeszcze miejsca na jutrzejszy samolot z Warszawy, wiec pobiegłem na Jana, gdzie pracowała mama, pożyczyć pieniądze na bilet i następnego dnia odlatywaliśmy już z Jackiem do Wiednia. Wiedeń dla tego, ze był to jedyny kraj na zachodzie, gdzie można było wjechać bez wizy.
Prawdę mówiąc jeszcze Szwecja wpuszczała Polaków, ale ja, krakus, zawsze czułem się w pewnym sensie poddanym miłościwie nam panującego i unoszącego się nad Krakowem ducha cesarza Franciszka Józefa, wiec nawet nie myślałem o Szwecji. Docelowo zaś myślałem tylko o USA i o tym, żeby jak najprędzej zobaczyć się z żoną, zarobić na mieszkanie i samochód i wrócić do Polski. Ciągle liczyłem, ze otrzymam wizę turystyczną w Wiedniu. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Ambasada w Wiedniu w ogóle nie rozmawia nawet z Polakami, uważając, ze to polskie placówki służą do pomocy Polakom. Zdesperowany zdecydowałem się poprosić o azyl polityczny. Nie będę tu o tym pisał, bo nie chciałbym, żeby to opowiadanie było manifestem politycznym, ale zaznaczę tylko, że nie byłem wcale pewien, czy ten azyl otrzymam. Byłem członkiem NZS-u, Niezależnego Zrzeszenia Studentów, organizacji nielegalnej wtedy jeszcze, ale ten fakt prawdopodobnie nie był wystarczający do uzyskania azylu. Na szczęście termin rozmowy w konsulacie amerykańskim wyznaczono nam (Grażynka przyleciała już ze Stanów do Austrii, żeby się ze mną spotkać) na 14. grudnia 1981. roku. Był to pierwszy dzień po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. Azyl otrzymaliśmy bez żadnych problemów, jak wszyscy, którzy w tym dniu się starali. Wydarzenia w Polsce też wpłynęły na utwierdzeniu się w decyzji wyjazdu, Wtedy myślałem, że to już koniec, że nic z reform nie wyjdzie, komuniści zlikwidują Solidarność, wszystkie jej zdobycze i wrócimy do poprzedniego stanu. A rzeczywistość wtedy była naprawdę tragiczna, sklepy zupełnie puste, tylko ocet i herbatę można było kupić bez problemów. Kupno jakiejkolwiek rzeczy do domu, jak lodówki czy telewizora wymagało kilkutygodniowego stania w kolejce, bez gwarancji, ze się cokolwiek wystoi. Dwa miesiące później, 18. lutego 1982. roku, wylądowaliśmy na lotnisku w Charlotte, w Północnej Karolinie.
Północna Karolina jest przepięknym stanem, z wybrzeżem na wschodzie i kilometrami plaż, z Appalachami na północnym zachodzie, których najwyższy szczyt, Mt Mitchell się znajduje właśnie w tym stanie. Charlotte jest młodym, dynamicznie rozwijającym się miastem, liczącym teraz już około półtora miliona mieszkańców. Mieszkało nam się tam naprawdę dobrze, ja zacząłem jeździć ciężarówką, Grażynka dostała pracę w stacji telewizyjnej, obsługując "master control unit". To taki pulpit, na którym jest tysiące guziczków i przy pomocy którego obsługuje się nadawanie programów i reklam. Jedyną rzeczą, która mąciła nasze szczęście był brak dzieci. Tym bardziej, że żaden lekarz nie był w stanie powiedzieć, dlaczego. Wszystko było w porządku, a dzieci nie było. Grażynka była w ciąży kilkakrotnie, ale zawsze kończyło się to poronieniem i nie wiedzieliśmy, czy już pozostaniemy bezdzietni, czy może zdecydujemy się na adopcję. W 1989 roku Grażynka zaszła w ciąże po raz kolejny. Miała dobra lekarkę, która zapewniała, że wszystko jest w porządku i byliśmy umiarkowanymi optymistami. Ale w 22. tygodniu ciąży przyszedł kryzys, zaczęła się akcja porodowa i Grażynka wylądowała w szpitalu. Udało się jeszcze podtrzymać ciążę przez dwa tygodnie i 2. lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej urodziła się nam Wiktoria.
Ten fakt jest chyba najważniejszym wydarzeniem na mojej drodze nawrócenia. Wiktoria urodziła się 16 tygodni za wcześnie, ważyła 610 gramów. Jej płuca nie były zdolne do samodzielnego oddychania, bo nie były jeszcze wykształcone. Wiele rzeczy u tak malutkiego dziecka może się wydarzyć. Postęp w tej dziedzinie medycyny jest bardzo szybki, ale wtedy, w 1990 roku, w Charlotskim szpitalu jeszcze nie udało im się nigdy uratować dziecka tak wcześnie urodzonego. A statystyki medyczne z tamtych lat wskazywały, ze ma ona mniej niż 5% szans na przeżycie. Co gorsze, jakby przeżyła, to ma mniej niż 5 % szans, żeby być "normalna". Większość tak wczesnych noworodków zostawała kalekami. Od ślepoty spowodowanej tym, ze musiały oddychać czystym tlenem, co powodowało uszkodzenie dna oka, do wielu innych chorób łącznie z niedorozwojem umysłowym. Wtedy właśnie chyba po raz pierwszy się naprawdę modliłem. Nic mnie nie rozpraszało, nic nie było ważniejsze od rozmowy z Bogiem i Jego Matką. Wiktoria była przepięknym dzieckiem, pokochaliśmy ja od razu i z całego serca, ale była bardzo chora i umierała co dzień, po kilka razy dziennie. Leżała na oddziale intensywnej terapii noworodków na specjalnym stole, przykryta folią plastikową i podgrzewana lampą, jak jakąś egzotyczną roślinkę, w której ledwo co tli się życie.
Do urodzin Wiktorii nie bardzo się przejmowałem istnieniem Boga. Na mszę niedzielną chodziliśmy chyba zawsze, o ile pamiętam, ale to było mniej-więcej tyle. Pewnie czasem też zapominaliśmy. Często przypominaliśmy sobie tak późno, że lecieliśmy na hiszpańską mszę o 19:00. Nic na niej nie rozumieliśmy, ale to była ostatnia msza w naszym mieście. Nie modliłem się zbyt wiele, nieraz całymi dniami zapominając o modlitwie, nie zastanawiałem się nad istnieniem Boga, od czasu do czasu spowiadałem się i uważałem, ze będąc w zasadzie dobrym człowiekiem, nie mam się o co martwic. Jak inni obnosili się ze swą wiarą, to mnie to irytowało, uważałem, ze wiara jest rzeczą prywatną i nie powinno się innym jej okazywać. W Stanach widuje się czasem ciężarówki z wymalowanymi krzyżami, napisami "Trucking for Jesus" i "Jesus is my pilot" itp., ale mnie zawsze takie zachowanie denerwowało. Do czasu, aż poznałem jednego z takich kierowców bliżej.
Byliśmy właśnie w Kalifornii, ja i dwóch innych kierowców z naszej firmy i dostałem właśnie wiadomość, ze znowu się stan Wiktorii pogorszył. Nie mogłem powstrzymać łez, sfrustrowany, ze muszę pracować, ze tak daleko jestem od domu, jak tam mi umiera dziecko i żona mnie tak bardzo potrzebuje. Jeden z kolegów z pracy, starszy już pan, ten właśnie z wymalowanymi symbolami chrześcijańskimi na ciężarówce, zapytał, co się stało. Gdy mu opowiedziałem, zawołał trzeciego kierowcę, (Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich. Mt.18:20) i poprowadził modlitwę w intencji Wiktorii. Było to moje pierwsze spotkanie z chrześcijaninem-niekatolikiem, przynajmniej w kontekście modlitwy. Zaimponował mi on tym, że nie wstydził się modlić w intencji w sumie zupełnie mu obcej osoby, na parkingu, na oczach obcych ludzi. Później zaobserwowałem i inne rzeczy, jak jego znajomość Biblii, czy fakt, ze nigdy nie rozpoczął posiłku zanim nie odmówił modlitwy. Po modlitwie powiedział mi, ze on często się modli w różnych intencjach, ale tym razem ma jakąś pewność, ze tą modlitwę Bóg wysłuchał. Nazajutrz powiedział mi tez, że zawiadomił swoja żonę w Tennessee i cały kościół baptystów modli się za moja córeczkę. W jakiś czas później i ja otrzymałem łaskę wewnętrznego przekonania, że wszystko będzie dobrze z Wiktorią.
Wiktoria musiała jeszcze wiele przejść, a my razem z nią. Miała mieć operowane oba oczka, a lekarze wyznaczyli termin operacji na 3. maja. Po operacji lekarz powiedział, ze operowali tylko jedno oczko, drugie w jakiś sposób samo się wyleczyło. Cóż, nie wiedział, ze trzeci maja to dzień naszej Królowej, wiec otrzymaliśmy taki mały znak od Niej, że Wiktoria jest Jej specjalną podopieczną. A ja zmieniałem się szybko wewnętrznie. Będąc bezsilny w zasadzie i nie wiedząc, jak pomóc dziecku, zostawała mi tylko modlitwa i próby przebłagania Boga. Prosząc Maryję o pośrednictwo obiecałem Jej, że jak Wiktoria wyjdzie z tego obronna ręką, pójdę w dziękczynnej pielgrzymce z Krakowa na Jasna Górę, zacząłem tez pościć w piątki, nic nie jedząc, w intencji Wiktorii. Poza tym wykształcił się we mnie jakiś głód Boga Zacząłem czytać książki o tematyce religijnej, zacząłem słuchać chrześcijańskich radiostacji, które w moim przypadku były głównie stacjami prowadzonymi przez protestantów, tzw. "Evangelical Christian", czy też "Bible Christian". Są to radiostacje prezentujące pastorów z różnych niezależnych kościołów, mających jedną wspólną cechę: jedynym autorytetem jest dla nich Pismo Święte.
Ja, jak pamiętacie, jestem kierowcą, wiele godzin spędzam za kierownicą, a stacje radiowe protestantów są tak gęsto rozmieszczone, że niemalże wszędzie można je złapać. Słuchałem wiec ich nauk dużo, po kilka godzin dziennie. Są to ludzie gorąco kochający Boga, znający doskonale Biblię i wprost zarażający swym entuzjazmem. A ja, odczuwając głód Boga, mając bardzo pozytywne odczucia w stosunku do protestantów dzięki m.in. memu koledze-kierowcy i nie znając zbyt dobrze nauki Kościoła Katolickiego stawałem się sam powoli Evangelical Christian. Nawet jak nigdy nie opuściłem Kościoła i nie przestałem chodzić na msze, to zacząłem kwestionować niektóre Jego praktyki i doktryny. Zacząłem też sam czytać Biblię i książki o tematyce religijnej. Książki kupowałem i w Polsce i te na szczęście były katolickie. Także w nielicznych miejscach, gdzie jest katolickie radio w Stanach i będąc w domu w telewizji, która ma bardzo dobry katolicki program matki Angeliki, spotkałem się z wyjaśnieniem katolickiej nauki. Zacząłem tez czytać Katechizm Kościoła Katolickiego. W amerykańskich katolickich mediach spotkałem się z kilkoma osobami, które zostały niedawno katolikami, po przejściu właśnie z kościołów protestanckich, ewangelicznych, osoby, które były dawniej bardzo negatywnie nastawione do Kościoła Katolickiego. Jedną z nich jest Scott Hahn. Muszę mu poświęcić kilka zdań, gdyż jest on "odpowiedzialny" za wiele nawróceń na katolicyzm, wiele przejść z kościołów protestanckich i wielu powrotów katolików na łono Kościoła Katolickiego.
W Stanach Zjednoczonych największą grupą chrześcijan są katolicy, drugą co do wielkości są byli katolicy, osoby związane teraz z różnymi kościołami, sektami, lub całkiem niezwiązane z żadnym kościołem. Najszybciej rosnącą grupą chrześcijan na świecie są "Bible Christian", fundamentaliści chrześcijańscy, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Niestety, bardzo wielu z nich to osoby, które odeszły od Kościoła Katolickiego. Jeszcze 20 lat temu było niemalże niemożliwe, aby protestant został katolikiem. Odwrotny proces odbywa się ciągle, i to co najmniej z dwóch powodów, po pierwsze wielu katolików uważa naukę Kościoła za zbyt trudną i wymagającą i szuka kościołów bardziej liberalnych i zostawiających większą swobodę swym członkom, po drugie wielu odchodzi do kościołów "żywych", Zielonoświątkowców, Bible Christian, kościołów, gdzie wiara jest częścią codziennego życia, gdzie wymaga zmiany na co dzień. Ani jedni, ani drudzy nie mieli do tej pory zbyt wielkich motywacji, aby powrócić na łono Kościoła Katolickiego. Osobami odchodzącymi dlatego, że uważają, iż Kościół był zbyt wymagający nie będę się tu zajmował, nie ja jestem ich sędzią. Może tylko pozwolę sobie zauważyć, że ci, którzy uważają, ze Luter i Kalwin byli wspaniałymi reformatorami i że ich działanie było konieczne, bo Kościół wymagał reformy, nie zauważają, ze to właśnie ich działanie doprowadziło do tego, że obecnie, wg. Oxford World Christian Encyclopedia jest 38 tysięcy różnych rodzajów kościołów chrześcijańskich na świecie. 38 tysięcy denominacji. I bardzo, bardzo wiele z nich uczy chrześcijaństwa mającego bardzo niewiele wspólnego z tym, czego nauczał Jezus. Prowadza one swych członków jeżeli nie wprost do potępienia, to na pewno bardzo im zbawienie utrudniając. Ale jak się raz podważy autorytet i nieomylność Kościoła i jego widzialnej Głowy, Papieża, to kto ma decydować, czyja interpretacja chrześcijaństwa i Biblii jest poprawna? Kto może powiedzieć pastorowi niezależnego kościółka, ze jego nauka np. o homoseksualizmie, czy aborcji jest sprzeczna z Biblią? On znajdzie w niej wersety, które tak zinterpretuje, że wskażą, ze to jego podejście jest słuszne. Wyciągając werset z kontekstu można przy pomocy Biblii niemalże wszystko udowodnić. A każdy kościół protestancki uprawia w mniejszym lub większym stopniu teologie bufetową, zabierając z Biblii to, co im smakuje, a zostawiając to, co im się nie podoba. Tylko Kościół Powszechny nie ma problemu z żadnym wersetem Biblii.
Rozgadałem się, a miało być o Hahnie. Scott Hahn wychował się w rodzinie protestanckiej, jako młody chłopak miał trochę kłopotów z prawem i lokalna policja znała go dość dobrze. Potem poznał ewangelizujących chrześcijan, nawrócił się, ukończył seminarium, zrobił doktorat z teologii, ożenił się z koleżanką z roku w seminarium i został pastorem. Jest on bardzo inteligentnym i pracowitym człowiekiem, jednym z wybitniejszych współczesnych teologów. Seminarium, które ukończył jest dość negatywnie nastawione do katolicyzmu i Hahn przekonał w swym życiu wielu katolików do opuszczenia Kościoła. Ale on sam, studiując dogłębnie Biblię i Ojców Kościoła doszedł w pewnym momencie do tego, że to Kościół Katolicki ma pełnię prawdy. Żeby zrozumieć, czym takie odkrycie jest w życiu antykatolickiego pastora musielibyśmy się wczuć w jego sytuację, i w trudności, jakie się przed nim musiałyby pojawić. Przechodząc na katolicyzm straciłby pracę, wielu przyjaciół, w domu pojawiłyby się niezwykle problemy, pamiętajcie, ze jego żoną sama była absolwentka seminarium, mogłaby zostać pastorem i ona wcale nie była zachwycona tym, że nagle zostanie żoną katolika, bez swojej zgody nawet. <a href="http://www.katolik.us/viewtopic.php?t=7 ... et="_blank"> <B> Ciekawy wywiad z Hahnem i dwa rozdziały jego książki "W domu najlepiej" można znaleźć TUTAJ. </a>
Ponieważ Hahn był już dość znany w kręgach protestanckich, dzięki swojej doskonalej znajomości Biblii i wielu uważało go za wschodzącą gwiazdę wśród teologów, jego przejście na katolicyzm nie pozostało niezauważone. Wielu protestantów, zadziwionych, jak taki mądry człowiek mógł zrobić takie głupstwo, zaczęło badać i sprawdzać i wielu w konsekwencji przeszło także na katolicyzm. Znany był przypadek m.in. przejścia jednego z pastorów z niemalże całym swoim kościołem, gdyż przez szereg niedziel tłumaczył swym owieczkom swa decyzje tak przekonywająco, ze sami zdecydowali się na katolicyzm. Gdyż prawda jest taka, ze prawidłowo, tzn. prawdziwie pokazany katolicyzm jest nie tylko piękny i prawdziwy, jest też zaraźliwy i trudno sobie wyobrazić szczerego i logicznie myślącego chrześcijanina, aby po zapoznaniu się z prawdziwym katolicyzmem nie pragnął nim, tzn. katolikiem zostać. Tenże właśnie Hahn jest odpowiedzialny częściowo i za to, że ja nie odszedłem od Kościoła. Będąc sam poprzednio protestantem i to nie uznającym żadnego autorytetu poza Biblią, potrafił doskonale uzasadnić wszystkie nauki, doktryny i dogmaty Kościoła Katolickiego. Nie jest wszakże on jedynym, który przeszedł taką drogę w ostatnich latach. Tak wiele było podobnych przypadków w ostatnich latach, że powstała organizacja związana z Kościołem Katolickim, pod nazwą "Coming Home Network" pomagająca byłym pastorom znaleźć prace i wspomagająca ich finansowo po tym, jak musieli opuścić szeregi swojego kościoła. Na ich stronie jest m.in. zapis historii nawrócenia Hahna, także polecam wszystkim znającym angielski język, pod adresem www.chnetwork.org/scotthconv.htm . Spośród innych, którzy byli nie bez wpływu na mnie i moje nawrócenie warto by wymienić Steve Ray’a, autora własnej trony www.catholic-convert.com, pełnej doskonałego materiału apologetycznego i książki "Crossing the Tiber", "Przekraczając Tybr", która powstała w ten sposób, ze chciał on w formie listu wytłumaczyć swemu ojcu, którego bardzo kocha i którego zranił swoja decyzją przejścia na katolicyzm, dlaczego musiał taka trudną decyzję podjąć. Książka ta, nawiasem mówiąc, jest tak pełna odnośników, że zajmują one więcej miejsca, niż właściwy teks. Inną osoba mającą duży wpływ na mnie był Tim Staples, apologeta pracujący w organizacji Catholic Answers, www.catholic.com . Zostałem więc i ja nowo nawróconym katolikiem, mimo, że w rzeczywistości nigdy Kościoła nie opuściłem. W dwa lata po Wiktorii Pan nam dał jeszcze synka, Kubę, który też był wcześniakiem, ale już całkiem dużym, ważył 1500 gramów i o niego wcale się już nie martwiliśmy.
Jedną z rzeczy, które mnie zainteresowały w tym czasie było zjawisko Medjugorie. Przeczytałem kilkanaście książek na temat tej miejscowości i objawień maryjnych, jakie tam mają miejsce. Nawiasem mówiąc najciekawsze chyba książki o Medjugorie napisał Wayne Weible, też były protestant i niemalże mój sąsiad. Mieszka on w nadmorskim kurorcie Myrtle Beach, S.C., miejscowości, która i my często odwiedzamy, bo to najbliższa naszego domu plaża oceaniczna, zaledwie 4 godziny jazdy.
Medjugorie zainteresowało mnie co najmniej z dwóch powodów: Po pierwsze była to dla mnie szansa uczestniczenia w czymś, co jeszcze nie przeszło do historii, a wszystko wskazuje na to, że za kilkanaście lat będzie czymś podobnym do Lourdes czy Fatimy. Tylko, że Fatimę i Lourdes odwiedzić można właśnie jako miejsca historyczne, Medjugorie jest teraz.
Drugim powodem, dla którego chciałem odwiedzić Medjugorie była dziwna zbieżność mojego postępowania z przesłaniem Maryi. Prosi Ona o pięć rzeczy, które nazwala "pięcioma kamieniami"(1Sm 17,40), na wzór Dawida wybierającego się do walki z Goliatem. Zapewnia, że będą one również tak skuteczne w walce z szatanem, jak kamienie Dawida w walce z olbrzymim Filistynem. Są to: Post, najlepiej w środy i piątki, najlepiej o chlebie i wodzie, modlitwa różańcowa, częsta, comiesięczna spowiedź, czytanie Pisma Świętego i częste, najlepiej codzienne uczestnictwo w mszy świętej. W tym czasie niektóre z tych rzeczy już starałem się praktykować. Najgorzej mi szło z różańcem. Próbowałem tylko jedna dziesiątkę dziennie odmówić, a i z tym miałem kłopoty.
Musze tu napisać kilka zdań o niedzielnej mszy świętej. Ja niestety często pracuje w niedzielę, nie jestem tego w stanie uniknąć, wiec nie raz nie szedłem na mszę wcale. Czasami rzeczywiście nie byłem w stanie, czasami po prostu wykorzystywałem fakt, ze katolik, który musi pracować w niedzielę nie ma ciężkiego grzechu opuszczając mszę. Moja interpretacja tego była tak rozciągliwa, ze często traktowałem fakt pracy choć przez godzinkę lub dwie jako pozór umożliwiający mi wykręcić się z uciążliwego obowiązku. Wystarczyło, że wiedziałem, że muszę zacząć pracę o 22:00, już uważałem, że nie muszę iść na nabożeństwo. Pewnego razu jednak postanowiłem spróbować, postanowiłem przynajmniej poszukać jakiegoś kościoła.
Dla Polaków może nie przedstawiałoby to specjalnej trudności, w Polsce kościół jest na każdym kroku. Stany jednak są rozległym, słabo zaludnionym krajem, na dodatek w wielu regionach w przeważającej mierze krajem protestanckim. Ja jeździłem wtedy po całym kraju, tak, że czasem naprawdę nie jest łatwo znaleźć katolicki kościół. Do tego z reguły jest mniej mszy i często po południu trudno znaleźć kościół, który by jeszcze miał nabożeństwo. Ale nie przejąłem się tym zbytnio i okazało się, ze zawsze udawało mi się ten kościół znaleźć. No, prawie zawsze, bo w ciągu tych kilku lat, myślę, że już koło dziesięciu teraz, raz opuściłem mszę niedzielną. Byłem tak zawiedziony, że nie udało mi się znaleźć kościoła, ze niemalże oskarżałem Boga, że zawalił i mnie zawiódł. Ale jak się potem zastanawiałem, dlaczego raz mi się nie udało uczestniczyć we mszy, wymyśliłem, ze być może Bóg chciał mi pokazać, że fakt, że przez tyle lat zawsze ten kościół znajdowałem, to też dar od Niego. Chciał mi być może pokazać, że jak przestanę prosić i stwierdzę, że ten kościół zawsze mi wyrośnie tam, gdzie go potrzebuje i kiedy go potrzebuję, to On mi ten kościół zawsze może schować. Więc modlę się o to, żeby mi Bóg nigdy nie zabrał możliwości uczestniczenia w niedzielnej mszy.
Żeby wam trochę lepiej przedstawić, co mam na myśli, opiszę kilka przypadków; np. pewnego razu jadąc do Kalifornii zjechałem z autostrady do pustynnego miasteczka i zatrzymałem się na parkingu wielkiego supermarketu i wszedłem do środka, aby zapytać kasjerki, czy nie wie, czy jest tu katolicki kościół i czy przypadkiem nie ma tam wkrótce mszy. Ona się roześmiała i powiedziała, żebym się odwrócił. Rzeczywiście, po drugiej stronie parkingu był kościół i msza zaczynała się za kilka minut. Innego razu zajechałem w niedziele do pewnej firmy w Ohio i po cofnięciu do magazynu, zapytałem, czy nie maja przypadkiem książki telefonicznej, bo chciałem sprawdzić, gdzie jest najbliższy kościół katolicki. Okazało się, ze pani pracująca akurat w biurze była katoliczką i powiedziała mi, gdzie jest kościół i na dodatek powiedziała, że jak odepnę naczepę i pojadę szybko, to zdążę na południową mszę, a po mszy powinienem być już rozładowany. Innego razu spałem w zajeździe przydrożnym i obudziły mnie głośne rozmowy kierowców, byłem zły, bo mogłem pospać trochę dłużej, nie musiałem się śpieszyć, ale skoro się obudziłem, pojechałem do klienta dostarczyć towar. Po rozładunku, jadąc ulica w stronę autostrady, zobaczyłem cos, co wyglądało jak kościół, zatrzymałem się i poszedłem sprawdzić…rzeczywiście, był to mały kościółek, a właściwie klasztor, w którym była tylko jedna msza niedzielna i właśnie się zaczynała. Gdyby mnie ci kierowcy nie obudzili…chyba, że to był mój anioł stróż, a nie oni.
Jeszcze innego dnia, całkiem niedawno, nic mi nie wychodziło tak, jak planowałem, była zła pogoda, wypadki na drodze, jechałem późno i już było późne popołudnie, ja musiałem najpierw dostarczyć towar. Wożę lotnicze ładunki i samolot nie może czekać. Już całkiem niedaleko lotniska utknąłem w potężnym korku, musiało się cos poważnego zdarzyć, bo ruch na autostradzie całkiem zamarł. Zły, że chyba tego dnia już mi się nie uda iść na mszę, rozglądałem się po okolicy i zobaczyłem, ze przy ulicy równoległej do autostrady jest katolicki kościół. Godzina była nietypowa, ale stwierdziłem, ze nic nie ryzykuję, pytając. Tym bardziej, że na parkingu było sporo aut. Zjechałem na pobocze, włączyłem awaryjne światła, przeskoczyłem siatkę i poszedłem do kościoła. Okazało się, ze jest pełen ludzi, czekających już od dłuższego czasu na wizytującego kapłana, który miał odprawić tzw. "Healing Mass", mszę uzdrawiającą. Utknął on w tym samym korku, co ja, ale zjawił się po kilku minutach i dzięki temu i ja nie opuściłem tego dnia nabożeństwa. Takie sytuacje zdążają mi się ciągle i myślę, ze nie mogą to być tylko przypadki. Myślę, ze jak my okażemy naszemu Panu trochę wierności, to i On nam zacznie okazywać, ile dla nas może uczynić, w naszym codziennym życiu. Bo ja wierzę, ze cuda się zdarzają na co dzień, tylko my w swoim zabieganiu i racjonalnym podejściu do wszystkiego nie zauważamy ich.
Jak Wiktoria miała osiem lat, przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Ponieważ większość naszej rodziny mieszka w Polsce, postanowiliśmy, że tam zrobimy tą uroczystość. To był wspaniały dzień.. Dziękowałem Bogu i Maryi, że tak się wszystko dobrze ułożyło, ze jest zdrowa i nagle przypomniałem sobie, że przecież obiecałem Maryi, że jak Wiktoria wyjdzie cało ze swej choroby, to w podzięce pójdę na Jasną Górę. Zacząłem się wiec rozpytywać, czy nie ma jakiejś pielgrzymki w tym czasie, ale ponieważ nie było, postanowiłem iść sam. Artur, siostrzeniec żony, niedawno był pieszo w Częstochowie. Zajęło mu to dwa dni z kawałkiem, wiec ja, optymistycznie, stwierdziłem, ze dojdę w trzy dni. Artur mnie przestrzegał, że nie dam rady, ale co mi taki smarkacz będzie dawał rady, ja wiem lepiej. Cóż, prawda jest jednak taka, że co jest łatwe dla osiemnastolatka, który na co dzień jeździ na rowerze i uprawia inne sporty, niekoniecznie jest równie łatwe dla czterdziestolatka, na dodatek mieszkającego w kraju, gdzie nóg się już praktycznie nie używa. Chyba tylko po to, żeby zejść na dół, do garażu, który i tak jest w domu. Ale kto powiedział, ze pielgrzymka powinna być łatwa?
Wyruszyłem z Krakowa w czwartek rano, zaczynając od mszy w kościele Dominikanów, i udałem się w stronę Częstochowy. Zabrałem ze sobą tylko plecak i trochę gotówki, walkmana, Biblię na kasetach i różaniec. Pierwszego dnia doszedłem do Olkusza. Właśnie zaczynała się wieczorna msza, wiec zakończyłem dzień w kościele. Po mszy zacząłem się pytać wychodzących osób, czy nie wiedzą, kto mogliby mnie przenocować, ale, oczywiście, większość ludzi patrzyła na mnie dość dziwnie i dawała wymijające odpowiedzi. W końcu pewna lekarka dała mi nocleg. Gdy zapytałem dlaczego, odpowiedziała, że wyglądałem na ojca idącego do Częstochowy w intencji swoich dzieci. Następnego ranka poszliśmy na poranną mszę i po niej udałem się znowu w drogę. Drugi dzień był troszkę trudniejszy, plecak mi zaczął ciążyć i porobiły mi się bąble na nogach, ale nie trąciłem ducha. Ludzie, których napotkałem po drodze byli bardzo życzliwi, od właścicieli sklepów, gdy dowiadywali się, ze idę na pielgrzymkę otrzymywałem owoce.
Pewien kierowca jadący do Krakowa zabrał mój plecak, który mi już dość ciążył, a ja lekki na duszy i ciele, tylko z obolałymi nogami osiągnąłem drugi nocleg. Nie pamiętam już, jak się ta miejscowość nazywała, mały, wiejski kościółek. Także i ten dzień zakończyłem mszą i poprosiłem proboszcza o nocleg. Nie był zachwycony moją osobą, ale pozwolił mi się przespać w starym szkolnym budynku, z rozbitymi szybami. Było trochę zimno i niewygodnie, bo spałem na podłodze, ale przynajmniej miałem dach nad głową. A po porannej mszy zaprosił mnie ksiądz na śniadanie i wyruszyłem na ostatni etap. Co jeszcze miałem do niesienia, zostawiłem u księdza w stodole i już tylko z magnetofonem, różańcem , kilkoma taśmami w kieszeniach i nadzieją, że pogoda wytrzyma, udałem się w stronę Częstochowy. Ale im dalej, tym było gorzej. Nogi mi zaczęły coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa i jeszcze do tego słońce spaliło mi kark tak, ze mnie zaczął boleć. Nogi jednak były najgorsze, do tego stopnia, że już na przedmieściach Częstochowy ustałem zupełnie. Nie mogłem zrobić kroku. Usiadłem na krawężniku i łzy bezsilności i bólu zaczepu mi spływać po policzkach. Przechodzili właśnie jacyś młodzi ludzie i zapytali, jak mi mogą pomóc. Jak się dowiedziałem, że nieopodal jest postój taksówek i że idą w tamtą stronę, poprosiłem ich, żeby mi przysłali samochód. Po kilku minutach nadjechała taksówka i pojechałem do kuzynki mojej żony, mieszkanki Częstochowy. Jest ona lekarką i zaopiekowała się moimi nogami.
Następnego dnia była niedziela i miałem się spotkać z żoną, rodzicami i dziećmi w klasztorze, miał tez przyjechać mój szkolny kolega z rodziną. Ale nie pojechałem do klasztoru od razu, poprosiłem o podwiezienie mnie powrotem w to miejsce, gdzie ustałem w dniu wczorajszym. Byłem wyspany, wykąpany i podleczony i zostało mi tylko kilka kilometrów. Już bez żadnych przygód dotarłem do klasztoru i mogłem Jasnogórskiej Pani podziękować za opiekę nad Wiktoria i całą naszą rodziną.
Nie była to jedyna pielgrzymka, jaką odbyłem ostatnio. Pielgrzymowanie stało się moją ulubioną formą spędzania urlopów. W zasadzie to każda podroż może być pielgrzymka, zależy to tylko od nas i od naszego nastawienia. Cale nasze życie jest przecież jakąś formą pielgrzymowania. W 1999 roku moja mama i moja teściowa chciały pojechać do Ziemi Świętej z Narodową Pielgrzymką Polską, a moja żona stwierdziła, że lepiej babć samych nie wypuszczać w taką podroż, wiec i ja się załapałem na tę pielgrzymkę. A skoro już byłem w Polsce, to wcześniej postanowiłem się udać do Medjugorie.
Do Medjugorie wybrałem się z grupa pielgrzymów z całej Polski przez biuro pielgrzymkowe "Halina". Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać, wiem, że Medjugorie nie jest oficjalnie uznane przez Watykan jako miejsce objawień Maryjnych i wiem, że jest to trochę kontrowersyjne miejsce, zwłaszcza przez konflikt między lokalnym biskupem, a Franciszkanami stacjonującymi w parafii medjugorskiej. Chciałem wiec sam się przekonać o tym miejscu. Jechaliśmy autokarem przez Austrię. W sumie dość męcząca podroż, trwająca około doby i dojechaliśmy do naszego domu koło południa, w niedzielę. Dom, w którym się zatrzymaliśmy był dość daleko od samego kościoła i centrum Medjugorie, ale ja, zaraz po przyjeździe poszedłem go zobaczyć. Akurat w kościele była msza angielskojęzyczna i jakiś młodzieniec dawał świadectwo swojego nawrócenia. Po mszy podszedł do niego jakiś człowiek, wyglądający znajomo i przypomniałem sobie, ze znam go ze zdjęć z książek, których jest on autorem. Był to właśnie Wayne Weible. Podszedłem do niego i rozmawialiśmy chwilę, udało się nam tez zorganizować potem spotkanie z nim wszystkich polskich pielgrzymów. Tak więc mimo, że mieszkamy tak niedaleko siebie, udało się nam dopiero spotkać w Medjugorie. Ciekawy zbieg okoliczności, zwłaszcza, ze pan Weible jeździ do Medjugorie tylko raz w roku. Na spotkaniu z nami opowiadał o swojej ostatniej książce, "The Final Harvest", "Ostatnie żniwo", wtedy właśnie dopiero co wydanej w Stanach. A tak się akurat złożyło, jeszcze jeden z niekończących się "zbiegów okoliczności" w moim życiu, ze akurat tę książkę przypadkiem kupiła mi żona na drogę. Tak więc mogliśmy ją pokazać, bo nawet Weible nie miał jeszcze egzemplarza, a ja zyskałem autograf autora.
Jednym ze stałych punktów pielgrzymki Medjugorskiej jest spotkanie z widzącymi. Wtedy tylko Vicka była obecna w Medjugorie, ona zresztą najwięcej czasu poświęcała pielgrzymom, codziennie spotykając się z co najmniej dwoma grupami, często pochodzącymi z kilku rożnych krajów. Jak my się z nią spotkaliśmy, opowiadała o tym, o co Gospa prosi, (Gospa znaczy Pani po chorwacku i tak tam nazywają Maryję). Jak powiedziała, ze Maryja prosi o codzienne odmawianie różańca, ktoś zapytał ile tego różańca mamy odmawiać. Vicka na to, ze cały, trzy części. Z kolei ta osoba z tłumu, że przecież nikt nie ma czasu na to, żeby cały różaniec odmawiać, pracujemy, mamy obowiązki domowe itd. Na to Vicka się uśmiechnęła i odpowiedziała: "Gospa nigdy nas nie prosi o cos, czego się nie da zrobić". Ta odpowiedź dała mi wiele do myślenia. Ponieważ byłem przekonany, że Vicka faktycznie spotyka Matkę Bożą, to nie mogłem po prostu zignorować tego, co powiedziała. Albo się wierzy w to, że Ona się ukazuje, albo nie, a jak się wierzy, to, wydaje mi się, powinno się choć spróbować zrobić to, o co Maryja prosi. Jedno jest pewne, ze gdyby Ona się mnie ukazała, bez względu na to o co by mnie poprosiła, na pewno bym się z entuzjazmem za to zabrał. Postanowiłem wiec odmawiać cały różaniec. W Medjugorie jest to łatwe, bo codzienna msza święta zaczyna się i kończy odmawianiem różańca, a potem już, niejako z rozpędu, uczyniłem to częścią mojego każdego dnia. I wiecie co? To się da zrobić! Wystarczy na chwile wyłączyć telewizor, albo wstać od komputera, na cały różaniec wystarczy jedna godzina.
Chciałem tu tylko zaznaczyć, że to wcale nie znaczy, że jest to łatwa modlitwa. Dobrze odmówiony różaniec to modlitwa kontemplacyjna, pełna rozmyślań o życiu Jezusa i Jego Matki, nie chodzi przecież o odklepanie stupięćdziesięciu zdrowasiek. I z tym mam ciągle duże problemy, mimo, że już minęło ponad trzy lata, od kiedy zacząłem go odmawiać. Ale na szczęście Bóg patrzy na nasze intencje, nie na to, co nam wychodzi. Gdybyśmy chcieli zawsze zrezygnować z modlitwy, gdy jest ona nie taka, jak być powinna, to pewnie niewielu z nas by się modliło. Wiec narzuciłem sobie dyscyplinę codziennego odmawiania różańca i może Bóg da mi łaskę kiedyś, ze będę to robił dobrze.
Wracając do samego przesłania Medjugorskiego i kontrowersji związanej z tym miejscem. Kościół nie może się wypowiedzieć ostatecznie o tym miejscu, dopóki objawienia trwają. Ale przesłanie jest jednoznaczne, zgodne z nauka Kościoła i z tym, o co nasz papież wielokrotnie prosił. Przypomnę jeszcze raz: Modlitwa różańcowa, post, spowiedź comiesięczna, czytanie Biblii i częste uczestnictwo we mszy. Jeżeli postępowanie wg tych wskazówek miałoby nam zaszkodzić, to ja tu czegoś nie rozumiem. Wiec nawet jak ktoś uważa, ze jemu nie są potrzebne żadne prywatne objawienia, niech robi to dlatego, ze Kościół i papież proszą o to od lat. A miejsca takie jak Medjugorie dają nam siłę, żeby w tych postanowieniach wytrwać. Wielu kapłanów podkreśla, ze takich nawróceń, takich spowiedzi, jakie słyszeli w Medjugorie, nie słyszeli nigdy wcześniej, wiele osób nawraca się po kilkudziesięciu latach, wiele osób pozbyło się nałogów trzymających ich w uwięzi od lat. A co do ludzkiego aspektu…cóż, oczywiście, że są tam jakieś zgrzyty i nieporozumienia. I wprost byłoby niezrozumiale, gdyby ich nie było. Jeżeli jest to faktycznie miejsce objawień Maryjnych , na dodatek o takim znaczeniu, jakie wielu teologów mu przypisuje, to nic dziwnego, ze szatan szaleje i robi wszystko, żeby skłócić ludzi, rozsiać wątpliwości , zrobić co się da, żeby to przesłanie osłabić. Ja w każdym razie byłem tam, sam pooddychałem atmosferą tego miejsca i wg mnie jest to przedsionek raju, nigdzie tak dobrze jak tam mi się nie modliło, i żadne inne miejsce nie miało takiego wpływu na mój rozwój duchowy jak Medjugorie. Gorąco wszystkich zachęcam do odwiedzenia tego miejsca i do życia przesłaniami Maryi.
Po powrocie z Medjugorie polecieliśmy z mamami do Izraela i z grupą 1500 współrodaków pielgrzymowaliśmy po Ziemi Świętej. Wspaniałe miejsce, niezapomniane przeżycia. Jedną z rzeczy, która mnie tam zaskoczyła, to to, ze tak wielu mahometan tam mieszka. Jakoś miałem wyobrażenie o Izraelu jako o kraju zamieszkałym głównie przez Żydów, tymczasem, przynajmniej w tych regionach związanych z chrześcijaństwem, więcej jest Arabów niż Żydów. Także miejscowi katolicy w znacznej części są Palestyńczykami. Zaskoczeniem był tez podział miejsc związanych z kultem Jezusa miedzy kościołami chrześcijańskimi. Ścisły rozkład godzin, pilnowany zazdrośnie, i jak np. Prawosławni mają "swój" czas, nie zezwolą katolikom na odprawienie mszy, czy nawet głośną modlitwę. A do Bazyliki Grobu Pańskiego, o ile mnie pamięć nie myli, klucze są w rękach arabskich i to mahometanie tę bazylikę co dzień otwierają dla wiernych, czy może "niewiernych" z ich punktu widzenia. Widzieliśmy wiele miejsc związanych z życiem i działalnością Jezusa, szkoda, ze rozwój wypadków w tym regionie świata utrudnia tak teraz pielgrzymowanie. Mam nadzieję, ze może jeszcze kiedyś uda mi się odwiedzić Izrael. Mówiąc o Ziemi Świętej… Na rzece Jordan są dwa zbiorniki wodne: Jezioro Genezaret i Morze Martwe. Do obydwu wodę dostarcza ta sama rzeka. Jeden z nich jest pełen życia, pełen ryb, natomiast drugi jest tylko słonym, martwym ściekiem. Dlaczego? Otóż dlatego, że Morze Martwe nie ma odpływu. Myślę, że jest to wskazówka dla nas… nie wystarczy gromadzić w sobie wszystkich tych mądrości, trzeba pójść i podzielić się z innymi, inaczej staniemy się jak to Martwe Morze.
Rok później, w 2000., byłem na pielgrzymce w Rzymie i w drodze powrotnej wpadłem znów do Medjugorie, we Włoszech widzieliśmy m.in. Cud Eucharystyczny w Lanciano. Każdy, kto ma wątpliwości co do realnej obecności Jezusa w Eucharystii powinien się z tym miejscem zapoznać, bardzo mocne przeżycie. Odwiedziliśmy San Giovani Rotondo, Asyż, oczywiście Watykan i byłem na spotkaniu z papieżem na placu św. Piotra. Być może był to pierwszy raz, gdy widziałem na żywo Karola Wojtyłę. Nie chciało mi się go poszukać wcześniej w Krakowie, to teraz musiałem go szukać w Rzymie. W 2002. roku natomiast, gdy papież przyjechał do Krakowa z pielgrzymką, ja także zawitałem do podwawelskiego grodu, ale te przeżycia opisałem już osobno.
Tak to pokrótce wygląda ta moja droga, która nie wiem kiedy się dokładnie zaczęła i nie wiem kiedy się skończy. Droga pielgrzyma, która tu, na ziemi trwa od naszych narodzin do śmierci. Nie jest ona łatwa, nie twierdze, ze jestem teraz mniej grzeszny niż dawniej, niż na początku drogi. Więcej na pewno rozumiem, ale to nie czyni życia łatwiejszego. Ciągle zmagam się ze swoimi słabościami, ciągle nie udało mi się pokonać wielu moich przywar, ale widzę i postęp. Nie pije już zupełnie, nie pale, myślę, ze jestem trochę lepszym ojcem i mężem, ale to mi się może tylko wydawać, musielibyście zapytać Grażynki i dzieci. Teologia stała się moim hobby, nie mam zupełnie strachu przed śmiercią, wprost przeciwnie, jak mam czasem zły dzień i dość wszystkiego, to zaczynam tęsknić za tym przyszłym życiem, które zacznie się dopiero w momencie jakże mylnie nazywanym "śmiercią". Ale, rzecz jasna, nie ma to nic wspólnego z myślami samobójczymi, wiem, ze mam tu na ziemi coś do wykonania, ze Bóg mnie powołał do czegoś i tylko On może mnie wezwać do siebie. Nie wiem, czy te moje przeżycia pomogą komuś, jeżeli ktoś ma jakieś pytania, chętnie odpowiem. Odczuwałem potrzebę podzielenia się z wami tym dlatego, że uważam, że Bóg uczynił wielkie rzeczy w moim życiu i może zainspirują one kogoś , może w jakiś sposób komuś pomogą i może wytłumaczą, jak to możliwe, ze kierowca ciężarówki raczej zatrzyma się przed kościołem niż przed barem, ze raczej odmówi różaniec niż odwiedzi kino. Tak, nasz Pan jest wszechmocny i Miłosierny i wielkie rzeczy jest w stanie w nas uczynić. Ja wierze, ze to dopiero początek drogi i co dzień dziękuję Mu za to, co zrobił z moim życiem i proszę o to, żebym usłyszał i zrozumiał, jaka jest Jego wola. Dzięki Ci, Panie. I dziękuje Wam za cierpliwość . Zostańcie z Bogiem.
</FONT>