Wywiad ze Scottem Hahnem
: 15-07-08, 20:05
REFORMACJA DEFORMACJA - ROZMOWA Z S. HAHNEM
Napisał: RAFAŁ SMOCZYŃSKI
ISTNIEJĄ TYSIĄCE PROTESTANCKICH DENOMINACJI UTWORZONYCH PRZEZ MĘŻCZYZN I KOBIETY, KTÓRZY SZCZERZE WIERZĄ, ŻE PODĄŻAJĄ ZA BIBLIĄ PROWADZENI PRZEZ DUCHA ŚWIĘTEGO. JEDNAK PRAKTYCZNIE RZECZ BIORĄC, KAŻDY CZŁOWIEK JEST SWOIM PAPIEŻEM. WEDŁUG MNIE JEST TO GOTOWY PLAN, BY DOJŚĆ DO ANARCHII.
Jak to się stało, że Pan, pastor prezbiteriański, został katolikiem?
Po ukończeniu seminarium w 1982 r. zostałem pastorem małej wspólnoty Kościoła prezbiteriańskiego w Virginii. Studiowałem Pismo Święte i dzieliłem się ze swoimi wiernymi ekscytującymi mnie odkryciami na temat Biblii. Wiele z tych odkryć było zakorzenionych w tym, jak Chrystus ustanawia Nowe Przymierze jako wypełnienie Starego. Skupiałem się przede wszystkim na Eucharystii widzianej jako wypełnienie Paschy. Widziałem też, że Kościół Nowego Przymierza jest wypełnieniem wszystkiego, co Bóg robił z ludem Izraela, przez wieki historii zbawienia. Nauczałem moich wiernych oraz moich studentów o przymierzach Boga z Adamem, z Noem, z Abrahamem, z Mojżeszem i z Dawidem aż do Nowego Przymierza, które ustanowił Nasz Pan.
Dostrzegłem, że w tych przymierzach jest pewna prawidłowość dotycząca rodziny: przymierze z Adamem było małżeństwem, przymierze z Noem było domostwem, przymierze z Abrahamem było plemienne, przymierze z Mojżeszem składało się z dwunastu plemion, ukształtowanych jako jedna narodowa rodzina. Bóg jednak nieustannie wykorzystywał te przymierza, by być Ojcem dla Swojej rodziny. W końcu zaś mamy międzynarodową rodzinę, założoną przez Jezusa w Nowym Przymierzu.
Zacząłem się rozglądać dookoła w poszukiwaniu tej międzynarodowej rodziny. Uświadomiłem sobie, że denominacja prezbiteriańska, której byłem pastorem, tak naprawdę nie była dokładnie tym, czego szukałem. Zacząłem zatem bliżej przyglądać się Kościołowi katolickiemu. Zacząłem wyczuwać, że w świetle tego, do czego doszedłem dzięki poważnym studiom, moja opozycja wobec Kościoła katolickiego odzwierciedlała w przeważającej mierze nieporozumienia i zniekształcenia. Zauważyłem, że charakter moich studiów, moich kazań, mojego nauczania, stawał się coraz bardziej i bardziej katolicki. Musiałem więc złożyć rezygnację. Stało się to po dwóch latach mojego pastorostwa.
Powiedział Pan, że wcześniej patrzył na katolicyzm w sposób zniekształcony...
Moje rozumienie katolicyzmu nie było zakorzenione w uprzedzeniu etnicznym czyli postawie antyirlandzkiej, antypolskiej czy antywłoskiej. Po prostu patrzyłem z jednej strony na Biblię, tak jak ją rozumiałem, a następnie na papieża, Eucharystię, na wierzenia dotyczące Najświętszej Maryi Panny, i musiałem stwierdzić, że katolicy przyznają papieżowi czy Maryi atrybuty przysługujące jedynie Bogu. Kiedy stwierdziłem, że nauczanie katolickie nie jest zgodne z Biblią, zrobiło mi się żal moich katolickich przyjaciół i postanowiłem im pomóc wyjść z błędu.
W protestantyzmie jest kilkadziesiąt tysięcy denominacji, ale nie ma ani jednej, której głowa twierdziłaby, że jest nieomylnym Wikariuszem Chrystusa w nieprzerwanej linii sukcesji sięgającej wstecz aż do Piotra. Jeśli zatem Kościół katolicki się myli, to zbłądził wcale nie trochę, ale bardzo poważnie, w sposób, w który metodyści, luteranie czy prezbiterianie nie mogliby zbłądzić. Starałem się przekonać moich katolickich znajomych, że w chrześcijaństwie wystarcza sama wiara i tylko czytanie Biblii, że nie potrzebujesz dobrych uczynków, a już na pewno nie potrzebujesz Maryi, świętych, sakramentów, papieża i wszystkich innych rzeczy... Tak rozumowałem, dopóki w moim myśleniu pewna rzecz nie zaczęła wyłaniać się coraz wyraźniej a mianowicie to, że Bóg jest Trójcą: Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Oto kim jest Bóg przez całą wieczność.
To wyjaśnia czy też oświeca to, co Bóg czyni. Wszystko to, co Bóg robi, odzwierciedla to, kim On jest. A to, kim On jest, to ostatecznie Ojciec, Syn i Duch Święty. Natknąłem się na wypowiedź Jana Pawła II, który powiedział: "Bóg w swej najgłębszej tajemnicy nie jest samotnością, ale Rodziną, ponieważ jest Ojcostwem, Synostwem i istotą rodziny, którą jest Miłość." Wiem, że papież nie mówi: "Bóg jest jak rodzina". On powiedział: "Bóg jest Rodziną", ponieważ w Bogu odnajdujemy owe podstawowe właściwości rodziny i tylko w Bogu odnajdujemy je w ich wiecznej doskonałości. Tak więc bardziej prawdziwie można by powiedzieć o nas: "Państwo Hahnowie są jak rodzina; mamy ojca, mamy synostwo i mamy miłość, ale tylko w sposób niedoskonały".
Jeśli więc Bóg przez całą wieczność jest w osobowej komunii rodzinnego życia i miłości, to całkowicie zmienia to sposób twojego rozumienia tego, co Bóg robi. Zbawienie to nie tylko: "Jezus mówi do mnie", "Jezus mówi do ciebie", to Bóg będący Ojcem dla Swojej rodziny, przez Chrystusa, Swego Syna, w Duchu. Tak więc nagłe zaczynasz szukać Kościoła, który jest tak międzynarodowy, jak panowanie Chrystusa, zaczynasz szukać Kościoła, który jest tak uniwersalny, jak władza Boga jako Ojca. Naprawdę odkryłem, że istnieje tylko jeden Kościół, który w ogóle podejmuje się tego zadania. Był to Kościół katolicki. Był to jedyny Kościół, który wydawał się przekraczać narodowe, etniczne, kulturowe zwyczaje. Była to naprawdę transkulturalna rodzina, była to naprawdę Rodzina Boga, istniejąca od wieków, na całym świecie.
A czy łatwo przyszło zaakceptować Panu prymat Piotrowy? Urząd papieża wzbudza wśród protestantów raczej nieufność i podejrzliwość...
Dostrzegłem w historii zbawienia prawidłowość, tak jak zaświadcza to Pismo. Od Adama, przez Noego, Abrahama, Mojżesza i Dawida, widać nieprzerwaną linię ojcowskiej sukcesji. Z zasady Bóg wykorzystuje Przymierze by być Ojcem dla Swojej rodziny, zawsze jednak wyznacza On postacie ojców i namaszcza ich Duchem Świętym. Zawsze jest więc ludzki symbol, żywa ikona, wizerunek tego, w jaki sposób Bóg utrzymuje swoją rodzinę zjednoczoną, czy jest to małżeństwo, domostwo, plemię, naród czy królestwo.
Kiedy przychodzi Jezus, ustanawiając ponadnarodową rodzinę, nie ma On zamiaru znosić ludzkiej władzy. Co więcej, udziela swoim Apostołom władzy nawet większej od tej, którą posiadał Mojżesz czy Dawid. Właśnie to odnalazłem w Ewangelii Mateusza. Dokładnie przestudiowałem ją i odkryłem, że Mateusz przedstawia Jezusa jako Syna Dawida, który ustanawia Królestwo tak, jak tego oczekiwano od Syna Dawida. Jednak król Izraela nigdy nie rządziłby zupełnie samodzielnie, mianowałby królewskich ministrów, zaś między królem a jego ministrami zawsze był pierwszy minister. Odnalazłem to w 22. rozdziale Księgi Izajasza, gdzie król dał pierwszemu ministrowi i tylko jemu! klucze do królestwa. Jest to dokładnie to, co Jezus dał Piotrowi i tylko Piotrowi! Klucze te symbolizują nie tylko urząd pierwszego ministra, pod czym kryje się prymat Piotra, ale także urząd, który pozostanie wakujący, gdy pierwszy minister umrze. Tak więc mamy tu prymat Piotra, ale także sukcesję jego urzędu, co sugeruje Stary Testament.
Im głębiej w to wchodziłem, tym bardziej rozumiałem, dlaczego wczesny Kościół mógł uznać nie tylko to, w jaki sposób Apostołowie zostali obdarzeni władzą Chrystusa, ale też szczególnie to, że Piotr jest Księciem Apostołów. W początkowych rozdziałach Dziejów Apostolskich widać Piotra powstającego, aby znaleźć kogoś na miejsce Judasza, Piotra powstającego, aby głosić Ewangelię po Zesłaniu Ducha Świętego. Piotr jest tym, który uzdrawia chromego, Piotr jest tym, który przemawia przed Sanhedrynem, Piotr realizuje swoją linię. Piotr dostrzega śmierć Judasza, widzi, że urząd apostolski się opróżnił i zastępuje Judasza Maciejem mamy tu więc sukcesję apostolską. Doszedłem do wniosku, że skoro jest to prawdziwe w przypadku Judasza, to tym bardziej (nie mniej, ale jeszcze bardziej!) jest to prawdziwe w stosunku do Piotra. Kiedy on umiera, spodziewasz się, że owe klucze zostaną przekazane następcy.
Przyjęcie katolicyzmu było zerwaniem z protestancką zasadą sola fide...
Uczono mnie, abym wierzył, że zbawia nas sama wiara. Sama wiara jest wszystkim, czego potrzeba do usprawiedliwienia. W istocie rzeczy uczono mnie, abym wierzył, że Luter miał rację argumentując, iż sola fide było naprawdę kluczową zasadą reformacji, artykułem wiary. Uczono, mnie, że było to powodem, dla którego Kościół katolicki upadł, a protestantyzm powstał. Wierzyłem w to i nauczałem tego przez lata, dopóki nie odkryłem, że zasada ta nie pasuje do Przymierza rozumianego jako święta więź rodzinna. Żaden ojciec nie powie do swoich dzieci: "Oto prawo tak naprawdę nie ma znaczenia, czy je przestrzegacie, czy nie". Ostatecznie usprawiedliwienie jest odpowiedzią, którą synowie i córki dają Ojcu. Zawiera to w sobie wiarę, a nawet więcej posłuszeństwo. To jest "posłuszeństwo w wierze".
Najważniejsze odkrycie, którego dokonałem na tej drodze, było związane z Listem do Rzymian (3,28). Luter znalazł tam swój zasadniczy tekst na potwierdzenie zasady sola fide "sama wiara". Jednak św. Paweł nigdy nie mówi: "sama wiara". Nie ma tego w tekście greckim. Kiedy Luter przetłumaczył List do Rzymian na niemiecki, musiał dodać do tego wersu niemieckie słowo alein "sama", tak aby wyprowadzić z tego swój okrzyk bitewny, swój slogan: "Sama wiara!". Odkryłem też, że jedynym przypadkiem, w którym Duch Święty natchnął autora nowotestamentalnego, by użył zwrotu "sama wiara" w języku greckim, był List św. Jakuba (2,24), gdzie Apostoł mówi: "Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". Pomogło mi to zrozumieć, dlaczego Luter nazywał Księgę Jakuba "garścią słomy" i próbował usunąć ją z Nowego Testamentu. Doszedłem więc do wniosku, że Luter strasznie się pomylił, że naprawdę źle zrozumiał znaczenie słów Apostołów Pawła i Jakuba.
Czy Pańska konwersja wiązała się z problemami natury zawodowej, osobistej, rodzinnej?
Mówiąc szczerze nie znałem nikogo, kto by się kiedykolwiek nawrócił. Zacząłem myśleć o czymś, co przedtem było nie do pomyślenia. Zrobiłem "krok w ciemność" i odczuwałem tę ciemność dotkliwie przez wiele miesięcy, nawet przez kilka lat. Moja konwersja była jak popełnienie zawodowego samobójstwa. Byłem dogłębnie uformowany w kierunku protestanckiego pastorstwa i nauczania protestanckiej teologii. Byłem dobrze znany nie tylko jako chrześcijanin biblijny czy protestant, ale jako arcykalwinista.
Teraz mogę świadczyć o miłosierdziu i łasce Bożej, ponieważ widziałem wielu moich przyjaciół, którzy najpierw mówili: "Nie mogę w to uwierzyć, jak mogłeś zrobić coś takiego...?", a następnie w dwa, trzy albo cztery lata później odnawiali kontakty ze mną, szczerze rozmawiali, co kończyło się czytaniem i dyskutowaniem o sprawach wiary. Widziałem wielu moich przyjaciół doświadczających radości wstępowania do Kościoła katolickiego, tak jak doświadczałem jej ja.
Ale do często, przez trzy czy cztery lata, było to dla mojej duszy jak przedłużająca się ciemna noc. Nie tylko moja rodzina, moi przyjaciele, nie tylko ludzie, dla których pracowałem, ale nawet moja żona po prostu tego nie pojmowała. Przez trzy czy cztery lata nie chciała nawet spróbować tego zrozumieć, ponieważ dla nas Kościół katolicki był kompletnie obcy. Myślę, że w znacznej mierze postrzegaliśmy go w taki sposób, w jaki Amerykanie postrzegali Związek Sowiecki. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych te dwie kultury były nie tylko wrogie, ale i odległe od siebie. Tak naprawdę nie tylko nie rozumieliśmy się nawzajem, ale też tego nie chcieliśmy. Mogę jednak powiedzieć, że żadne cierpienia, żadne trudności, przez jakie przeszedłem, tak naprawdę nie mogą zaćmić radości, której doświadcza się nie tyle w sferze emocjonalnej, co w duszy, w sercu i w umyśle, z powodu odkrycia Realnej Obecności Chrystusa w Świętej Eucharystii. Móc uczestniczyć w Eucharystii było dla mnie cudem. Było źródłem wielkiej radości. Trudno znaleźć słowa, aby to opisać... Być włączonym do Kościoła, przyjmować Chrystusa w sposób, w jaki nigdy przedtem Go nie przyjmowałem Ciało, Krew, Duszę i Bóstwo. Było to tak niewypowiedzianym przywilejem, że cokolwiek z tego, przez co przeszedłem, nie miało znaczenia w porównaniu z tym, co otrzymałem...
Mówi Pan o odkryciu eucharystycznej pełni. Ale przecież w protestantyzmie jest odprawiana pamiątka Ostatniej Wieczerzy...
Kiedy byłem ewangelickim protestantem, miałem typowe reformacyjne przekonanie, że Chrystus jest obecny podczas Wieczerzy Pańskiej, tyle że jest to obecność duchowa. Tak naprawdę nie było jasne, co to oznaczało, czy to, że akurat tutaj było więcej Ducha Świętego na cal kwadratowy, czy też coś innego. Jednak rozumowo byłem pewien, że Kościół katolicki myli się nauczając, że Chrystus jest w rzeczywistości obecny z Ciałem, Krwią, Duszą i Bóstwem.
Po kilku latach intensywnych studiów biblistycznych doszedłem do wniosku, że to jest rzeczywiście to, co Jezus chciał dać Swoim uczniom i Kościołowi, oraz że jest to dokładnie ten sposób, w jaki uczniowie przyjęli ów dar i rozumieli go. I nie tylko uczniowie, ale również wcześni Ojcowie Kościoła. Natrafiłem na nieprzerwaną linię świadectwa jednomyślnie potwierdzającego Realną Obecność Chrystusa w czasie Mszy.
Wszystko to jednak ciągle było dla mnie przerażające. Tak naprawdę nigdy przedtem nie byłem na Mszy. I kiedy zdecydowałem się pójść, postanowiłem, że pójdę na Mszę w tygodniu, w południe, do kaplicy w podziemiach, gdzie, jak myślałem, będę sam. Poszedłem więc pewnego dnia na tę Mszę w południe, usiadłem z tyłu, nie wstawałem, nie klękałem, byłem tylko obserwatorem. Patrzyłem jak schodzi się sporo osób, biznesmenów, gospodyń domowych, wszystkie typy ludzi. Klękali, siadali, skłonili się, kiedy wszedł kapłan, a ja tylko przyszedłem, żeby przyjrzeć się i posłuchać z bliska. Podczas Liturgii Słowa natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo antyfony i modlitwy nasycone były Pismem. Nie mieli jednego czy dwóch, ale trzy czytania Pisma. W trakcie liturgii zauważałem, jak wiele było tam Biblii. Miałem poczucie, że to naprawdę jest dom Pisma, właściwe dla niego miejsce.
Potem zaczęła się Liturgia Eucharystii. Znowu nie wstałem jak inni, nie klękałem siedziałem, patrzyłem i słuchałem. Ale kiedy usłyszałem, że kapłan doszedł do słów konsekracji, kiedy usłyszałem jak mówi: "To jest Ciało moje", kiedy podniósł Hostię, poczułem jak wysycha gdzieś we mnie ostatnia kropla wątpliwości. Usłyszałem swój szept: "Panie mój i Boże mój, to naprawdę Ty!"
Nagle stwierdziłem, że dotarłem do domu. Patrzyłem na tych obcych ludzi jak na braci i siostry będących częścią Rodziny Boga! Patrzyłem na nich przystępujących do Komunii św. i miałem poczucie, że to naprawdę Chrystus, dający samego siebie Swojemu Kościołowi. Kiedy się już skończyło, kiedy zostało udzielone błogosławieństwo i wszyscy się rozeszli wciąż tam siedziałem. Nie mogłem uwierzyć w to, czego właśnie byłem świadkiem. Jednak wiedziałem, że było to prawdziwe. Nie miałem komu o tym powiedzieć. Zatrzymałem to więc dla siebie, ale następnego dnia, w południe, powróciłem na to samo miejsce. Drugiego dnia już stałem i klęczałem. I wiedziałem, że jest to rzeczywiście Ciało i Krew, Dusza i Bóstwo Jezusa Chrystusa. To było Nowe Przymierze. To była Rodzina Boga, którą Jezus założył na całym świecie. Na przestrzeni wieków On karmił nas samym sobą, obdarowywał swoim życiem... W ciągu następnego tygodnia codzienny udział we Mszy nawet jeśli nie mogłem przyjąć Komunii św.! stał się dla mnie światłem wskazującym drogę i źródłem siły.
Słowem, odkrył Pan, że Kościół katolicki jest prawdziwym Kościołem Chrystusowym.
Dla mnie decyzja zostania katolikiem była naprawdę i całkowicie odkryciem prawdy Chrystusa w jej pełni i czystości. W myśli protestanckiej odkryłem siłę indywidualistyczną; zasadniczo ludzie przyłączają się do tej denominacji, do której im najbliżej, jak do dobrowolnego stowarzyszenia. Jednak im więcej studiowałem Pismo, tym bardziej odkrywałem, że Bóg jest Ojcem. Zastanówmy się: co ja, jako ojciec, odpowiedziałbym, gdyby pięcioro moich dzieci powiedziało: "Cóż, Tato, tak naprawdę nie ma znaczenia czy mieszkamy w tym samym domu, czy siedzimy przy tym samym stole jedząc te same posiłki, ponieważ każda osoba musi znaleźć swoją drogę do rodziny". Gdybym zaakceptował taką sytuację, zrujnowałbym swoją rodzinę.
W żaden sposób nie jestem ojcem doskonałym. Bóg jest. Zatem odnajdzie On sposoby, aby zgromadzić synów i córki razem przez papieża, przez Najświętszą Maryję Pannę, przez sakramenty, przez świętych. Dla mnie jest to geniusz wiary katolickiej. Traktuje ona Trójcę Świętą z całkowitą powagą i wypracowuje teologiczne implikacje naszego wyznania, że Bóg na całą wieczność jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Rzecz nie w tym, co Bóg robi. Rzecz w tym, kim On jest. Samo to naprawdę wyjaśnia głębokie znaczenie wszystkiego, co On robi.
Tak więc w Kościele katolickim odnajduję prawdę Nowego Przymierza, jako tej międzynarodowej, rodzinnej komunii, którą Bóg, Trójca Święta, ustanowił przez podzielenie się życiem Ojca, Syna i Ducha Świętego z nami wszystkimi.
Nie wiem jak to powiedzieć, ale wiem, że kiedy byłem protestantem, szukałem szansy zbawienia, chciałem wiedzieć, że jestem zbawiony. Borykałem się z tym. Ale kiedy zostałem katolikiem odnalazłem pewnego rodzaju upewnienie się, zakorzenione i owo coś wyrastające z cnoty nadziei, co Nowy Testament nazywa "pewnością nadziei".
Piętnaście lat temu Bóg nadał mi godność ojcostwa, kiedy dał mi syna o imieniu Michael. Uczynił to dotąd pięć razy pobłogosławił mi pięciorgiem dzieci. Ale dał mi także inny dar. Dał mi dar pewności, ponieważ jednej rzeczy jestem pewien: nie mogę kochać swoich dzieci bardziej niż Bóg kocha swoje. Czasem jednak zastanawiam się i mówię: "Boże, skąd mogę wiedzieć, że jestem Twoim dzieckiem? Wiem, że kochasz Swoje dzieci bardziej niż ja kocham swoje, ale czy mogę mieć pewność, że ja jestem Twoim dzieckiem?". W moich myślach Duch Święty odwraca pytanie: "Skąd twoje dzieci wiedzą, że są twoimi dziećmi, Scott?".
Myślisz przez chwilę i wiesz, że to bardzo proste. Po pierwsze one mieszkają w moim domu, wszystkie mają ten sam adres. Po drugie wszystkie noszą moje nazwisko. Po trzecie siedzą przy moim stole. Każdą kolację jemy razem siedząc wokół tego stołu. Po czwarte dzielą moje ciało i krew. Po piąte wiedzą, że są moimi dziećmi, ponieważ moja żona, Kimberly, jest ich matką. Po szóste wiedzą, że są moimi dziećmi, ponieważ dyscyplinuję je, a nie dzieci sąsiadów na ulicy. Po siódme wiedzą, że są moimi dziećmi, bo zawsze razem świętujemy: urodziny, rocznice, święta, chrzciny itd. Tak więc Duch Święty zbiera to wszystko i mówi: "Czy Bóg Ojciec dał swoim dzieciom cokolwiek mniej?"
Jeśli ujmie się to w taki sposób a właśnie w ten sposób ujął to Bóg! i nazwie się to Kościołem katolickim, to proszę pomyśleć: mieszkamy w Jego domu. W Nowym Testamencie najczęstszym obrazem Kościoła jest Boże Domostwo. Jesteśmy nazwani Jego imieniem, ochrzczeni w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. To jest "nazwisko", które nosi Wiekuisty Bóg. Nie tylko mieszkamy w Jego domu i jesteśmy nazwani Jego imieniem. Siedzimy przy Jego stole. W Ewangelii jest napisane, że siedząc ze swoimi uczniami przy stole Jezus ustanowił Eucharystię. To stamtąd, ze Stołu Pańskiego, otrzymujemy Jego Ciało i Krew. Zatem dzielimy Jego Ciało i Krew. Jego Oblubienica, Kościół, jest naszą Matką Mater Ecclesia. Poza tym On nas zawsze dyscyplinuje, przez okoliczności i trudności życia, przez Sakrament Pojednania oraz na wiele innych sposobów. Poucza nas, czasami musi nas ukarać, ale dyscyplinuje nas tak, abyśmy mogli zostać świętymi. Wreszcie w Kościele katolickim obchodzimy święta i wspominamy wszystko to, co Bóg uczynił dla Swojego Kościoła w ciągu wieków.
Tak więc kiedy patrzysz na tych siedem różnych zasad, to widzisz, jak Bóg jest Ojcem dla Swojej rodziny i daje swoim dzieciom solidne jak skała podstawy do pewności, daje "pewność nadziei". Nie nadziei na to, że mogę wygrać na loterii, ale nadziei, że trafię do domu, do Nieba, bo Bóg się mną opiekuje i zapewnia mi wszystko, czego potrzebuję, aby stać się świętym w Rodzinie Boga, przez Kościół i sakramenty, Maryję i świętych...
To chwalebne dziedzictwo. Dla mnie jest to najwspanialsza wersja Dobrej Nowiny, jaka istnieje. Niestety, wielu katolików lekceważy to sobie. Nie doceniają splendoru Prawdy, którą otrzymali w całej jej pełni i czystości. Dlatego jedną z rzeczy, które chcę robić, to podróżowanie i dzielenie się z katolikami chwałą i wspaniałością Prawdy takiej, jaką odkryłem w Kościele katolickim.
Kardynał Newman w swym dziele "O rozwoju doktryny chrześcijańskiej", które napisał będąc anglikaninem, stwierdził, że protestantyzm prowadzi nieuchronnie w kierunku ateizmu. Czy zgadza się Pan z tą opinią?
Jeśli protestantyzm nie prowadzi do ateizmu, to z pewnością prowadzi do eklezjalnej anarchii. Marcin Luter nie miał zamiaru dzielić Kościoła. Ani Kalwin. Myśleli, że zreformują Kościół. I próbowali to zrobić. Nie możesz jednak odejść od Tradycji czy od autorytatywnego nauczania Wikariusza Chrystusa, by zreformować Kościół. Kończy się to nie reformacją, lecz deformacją tej części Kościoła, w której jesteś. W ciągu pięciuset lat powstało kilkadziesiąt tysięcy denominacji. Musimy zadać sobie pytanie: "Czy zamierzone rozwiązanie było gorsze od wszystkich problemów razem wziętych?" Powiedziałbym: "Tak, w tym przypadku było gorsze".
Istnieją tysiące denominacji utworzonych przez mężczyzn i kobiety, którzy szczerze wierzą, że podążają za Biblią prowadzeni przez Ducha Świętego. Jednak praktycznie rzecz biorąc, każdy człowiek jest swoim papieżem. Według mnie jest to gotowy plan, by dojść do anarchii. To nie jest sposób, w jaki dobry ojciec wychowuje swoją rodzinę i utrzymuje ją zjednoczoną. Bóg jest Ojcem dla Swojej rodziny i utrzymuje jedność doktryny, moralności i kultu. Kościół katolicki ma wielu grzeszników takich jak ja ale jednocześnie ma mnóstwo Boskiej mocy, aby grzesznicy tacy jak ja mieli pewność, że on doprowadzi nas do domu.
Dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ SMOCZYŃSKI
STUBENVILLE, OHIO, LISTOPAD 1998
Artykuł pochodzi z:
FRONDA, numer 15/16, s. 222-233
Pismo Poświęcone FRONDA
Wydawnictwo
FRONDA Sp. z o.o.
skr. poczt. 65, 00-968 Warszawa 45
tel./fax. (0-22) 48-91-31 wew. 265
e-mail: fronda@it.com.pl
http://fronda.pl
Fragment książki - świadectwa Scotta i Kimberly Hahn "W domu najlepiej":
Scott i Kimberly Hahn
Rozdział III Nowe poglądy na małżeństwo jako przymierze
Scott:
Przyjechaliśmy z Kimberly do Seminarium Teologicznego Gordon-Conwell zaledwie dwa tygodnie przed ślubem. Oboje byliśmy głęboko przekonani, że ewangelicka, reformowana teologia jest najbliższa biblijnemu chrześcijaństwu.
Na tym etapie określiłbym swoje poszukiwania jako powieść detektywistyczną. Badałem Pismo Święte, szukając wskazówek, gdzie szukać prawdziwego chrześcijaństwa. Stawiałem pytanie: Gdzie najwierniej głosi się naukę Biblii i wprowadza ją w życie? Jakakolwiek byłaby odpowiedź, wiedziałem, że tam właśnie wzywa mnie Bóg - bym mógł poświęcić życie nauczaniu. Byłem energicznym detektywem pragnącym iść za Słowem Bożym, niezależnie od tego, co mogło w nim się znajdować.
Jeden z seminarzystów - Gerry Matatics - szybko stał się moim bliskim przyjacielem. (Odegra on pierwszoplanową rolę w dalszej części tej opowieści). Jako jedyni spośród studentów prezbiteriańskich byliśmy na tyle konsekwentni w swoich antykatolickich przekonaniach, by uważać, że w Wyznaniu Westminsterskim powinien zostać zachowany wiersz, który większość reformowanych chrześcijan miała ochotę opuścić - papież jest antychrystem. Mimo że reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i inni - różnili się poglądami na wiele spraw, wszyscy byli zgodni co do tego, że papież jest antychrystem, a Kościół katolicki nierządnicą babilońską.
Kiedy w roku 1979 papież przyjechał do Bostonu, wielu naszych seminarzystów stwierdzało: "Czy on nie jest wspaniały?". Wspaniały! Uzurpował sobie władzę wiązania setek milionów serc i umysłów jako rzekomo nieomylny nauczyciel wszechświata. I to miało być wspaniałe? To odrażające! Robiliśmy z Gerrym co mogliśmy, żeby pomóc naszym braciom z seminarium zrozumieć, jakie to potworne.
Mój drugi rok w seminarium był pierwszym dla Kimberly. W trakcie wybranego przez nią kursu etyki chrześcijańskiej wydarzyło się coś bardzo ciekawego. Miałem już ten kurs za sobą, wiedziałem więc, że uczestnicy podzielą się na małe grupy, z których każda będzie pracowała nad jednym problemem moralnym. Zapytałem Kimberly, jaki wybrała temat.
- Antykoncepcję - odpowiedziała.
- Antykoncepcję? W zeszłym roku też była taka możliwość, ale nikt jej nie wybrał. To w sumie problem katolików. Po co miałabyś zajmować się antykoncepcją?
- Ciągle spotykam się z pytaniami o kontrolę urodzeń w czasie moich prelekcji o aborcji. Nie mam pojęcia dlaczego, ale tak jest. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby dowiedzieć się, czy Biblia nie ma czegoś do powiedzenia na ten temat.
- No cóż, jeśli masz ochotę tracić czas na rozważnie fikcyjnych problemów, to w końcu twój czas. - Byłem zaskoczony, ale nie przejąłem się tym za bardzo. W końcu tak naprawdę nie istniało coś takiego jak właściwy lub niewłaściwy pogląd na antykoncepcję. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, jak ważne dla naszego życia okażą się jej badania.
Kilka tygodni później w holu uczelni zaczepił mnie kolega.
- Rozmawiałeś z żoną na temat jej badań nad antykoncepcją?
- Nie, nie rozmawiałem.
- To radzę ci to zrobić. Doszła do bardzo ciekawych wniosków na ten temat.
Zważywszy na delikatność tematu pomyślałem, że może rzeczywiście lepiej z nią porozmawiać. Zapytałem Kimberly, do jakich to fascynujących wniosków doszła w kwestii antykoncepcji. Podzieliła się odkryciem, że do roku 1930 stanowisko wszystkich Kościołów chrześcijańskich było jednoznaczne: antykoncepcja jest złem w każdych okolicznościach.
- Może tyle czasu zajęło nam otrząśnięcie się z ostatnich pozostałości katolicyzmu - zasugerowałem.
Kimberly nie dała za wygraną.
- A czy znasz ich argumenty przeciwko kontroli urodzin? Są mocniejsze niż mógłbyś przypuszczać. Musiałem przyznać, że nie znam ich argumentów. Zaproponowała, żebym przeczytał poświęconą temu tematowi pozycję. Wręczyła mi książkę "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie" Johna Kippley'a. (Książka ta została przeredagowana i obecnie nosi tytuł "Seks i przymierze małżeńskie"). Specjalizowałem się w teologii przymierza. Sądziłem, że posiadałem już wszystkie książki ze słowem przymierze w tytule, więc ta natychmiast rozbudziła moją ciekawość.
Spojrzałem na nią i pomyślałem - wydawnictwo "Liturgical Press"? Facet jest katolikiem! Papistą! Jakim prawem przywłaszcza sobie protestanckie pojęcie przymierza? Byłem bardzo ciekaw, co on ma do powiedzenia. Zasiadłem do czytania i z miejsca stwierdziłem - to nieprawda, to jakiś absurd! Ten człowiek ma rację! Wykazywał on, że małżeństwo nie jest kontraktem, polegającym jedynie na wymianie dóbr i usług, ale przymierzem, polegającym na wymianie osób.
Kippley dowodził, że każde przymierze ma jakiś akt, w którym wyraża się i odnawia, i że akt małżeński jest właśnie takim aktem. Kiedy przymierze małżeńskie jest odnawiane, Bóg za jego pośrednictwem może wzbudzać nowe życie. Odnawianie przymierza małżeńskiego przy jednoczesnym stosowaniu kontroli urodzeń, by zniszczyć potencjał nowego życia, jest porównywalne z przyjmowaniem Eucharystii i wypluwaniem jej na ziemię.
Kippley tłumaczył, że akt małżeński w niepowtarzalny sposób pokazuje moc życiodajnej miłości przymierza. Wszelkie inne rodzaje przymierza również unaoczniają i przekazują miłość Boga, ale jedynie w przymierzu małżeńskim miłość ta jest tak rzeczywista i potężna, że przekazuje życie.
Kiedy Bóg stworzył człowieka, mężczyznę i niewiastę, już na początku dał im nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się. Mieli być obrazem Boga - Ojca, Syna i Ducha Świętego, jedności Trojga, Boskiej Rodziny. Tak wiec kiedy dwoje staje się jednym w przymierzu małżeńskim, to "jedno", którym się stają, jest tak rzeczywiste, że dziewięć miesięcy później mogą stanąć przed koniecznością nadania mu imienia! Dziecko jest uosobieniem ich jedności mającej źródło w przymierzu.
Zacząłem rozumieć, że za każdym razem, gdy w pełni przeżywaliśmy z Kimberly nasz akt małżeński, czyniliśmy coś świętego. I za każdym razem, gdy blokowaliśmy życiodajną moc miłości przez antykoncepcję, profanowaliśmy ten akt. (Brak poszanowania dla świętej czynności jest - z definicji - jej profanacją).
Książka wywarła na mnie duże wrażenie, ale nie za bardzo miałem ochotę przyznawać się do tego. Kimberly zapytała: co sądzę na jej temat? Powiedziałem, że jest ciekawa. Zauważyłem, że zaczęła kolejno brać na cel naszych przyjaciół - paru najlepszych i najbardziej otwartych zmieniło zdanie!
Wkrótce odkryłem, że wszyscy reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i cała reszta - zajmowali w tej kwestii takie samo stanowisko jak Kościół katolicki.
Mój niepokój wzrastał. Kościół rzymskokatolicki okazał się jedyną grupą wyznaniową na świecie, mającą dość odwagi i przekonania, by nauczać tej najbardziej niepopularnej z prawd. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Uciekłem się więc do starego rodzinnego powiedzonka: "Trafiło się ślepej kurze ziarno". Pomyślałem, że w końcu - po dwóch tysiącach lat - Kościół katolicki musiał w czymś mieć rację.
Katolicka czy nie, prawda była prawdą. Wyrzuciliśmy więc środki antykoncepcyjne, które stosowaliśmy, i zaczęliśmy w nowy sposób zawierzać Panu nasze plany rodzinne. Przez kilka pierwszych miesięcy stosowaliśmy metody naturalne. Potem postanowiliśmy być otwarci na nowe życie, ilekroć Bóg zechce nas nim pobłogosławić. W tym czasie założyłem grupę dyskusyjną liczącą około tuzina czołowych studentów kalwińskich Gordon-Conwell. Na spotkania, odbywające się raz w tygodniu przy śniadaniu, zapraszaliśmy profesorów, by dzielili się swoimi poglądami i odpowiadali na dziesiątki podchwytliwych pytań. Były to wspaniałe momenty braterstwa i twórczych dyskusji. Nazywaliśmy te spotkania Akademią Genewską na pamiątkę szkoły Kalwina w Genewie.
Czasami zbieraliśmy się też w piątkowe wieczory, spotykając się w restauracji hotelu Howard Johnson's lub w jakimś pobliskim pubie przy piwie i pizzy, by rozmawiać a teologii do trzeciej nad ranem, obiecując żonom, że już następny wieczór będzie zarezerwowany tylko dla nich. Przez trzy czy cztery godziny zagłębialiśmy się w Słowo Boże, prowadząc dysputy na temat tak kontrowersyjnych doktryn jak powtórne przyjście Chrystusa, dowody na istnienie Boga, predestynacja a wolna wola oraz inne wielkie tajemnice, które są rozkoszą teologów - a szczególnie idea przymierza.
Zagłębianie się w Pismo Święte oznaczało coraz bardziej samodzielne zmaganie się ze znaczeniem kluczowych tekstów. Ćwiczyliśmy się w grece i hebrajskim. Naszym jedynym autorytetem była Biblia, a znając te języki mogliśmy czerpać bezpośrednio z Pisma Świętego. Żadne tradycje nie były dla nas nieomylnym autorytetem. Mogły być przydatne. Mogły być wiarygodne. Brakowało im jednak nieomylności, a więc mogły wyprowadzić nas na manowce praktycznie w każdej chwili. W praktyce wymagało to od kadego z nas indywidualnego przemyślenia od podstaw całej doktryny. Zadanie dość ambitne, my jednak byliśmy młodzi i pełni wiary, że z pomocą Ducha Świętego i Słowa Bożego zdołamy, jeśli trzeba, wynaleźć na nowo wszystkie koła świata.
Na ostatnim roku kryzys wisiał już w powietrzu. Moje badania zmusiły mnie do ponownego przemyślenia znaczenia przymierza.
W tradycji protestanckiej pojęcia: przymierze i kontrakt używane są wymiennie. Jednakże studia nad Starymi Testamentem pozwoliły mi zrozumieć, że dla starożytnych Hebrajczyków przymierze było zupełnie czym innym niż kontrakt. W Piśmie Świętym kontrakt polegał na wymianie własności, podczas gdy przymierze polegało na wymianie_ osób, tak aby utworzyć między nimi świętą więź rodzinną. Pokrewieństwo jest więc konsekwencją przymierza. (Rozumiane w świetle Starego Testamentu, przymierze nie jest czymś teoretycznym czy abstrakcyjnym). Co więcej, więź rodzinna wynikająca z przymierza była mocniejsza niż pokrewieństwo naturalne - toteż przymierza zawierane przez Boga w Starym Testamencie oznaczały, że staje się On Ojcem dla Izraela i przyjmuje go za swoją rodzinę.
Gdy więc Chrystus zawarł z nami Nowe Przymierze, oznaczało to coś więcej niż kontrakt czy umowę prawną, na mocy której wziął On nasz grzech, a w zamian dał nam swoją sprawiedliwość, jak wyjaśniali to Luter i Kalwin. Interpretacja ta, choć słuszna, nie oddawała jednak całej prawdy ewangelicznej.
Odkryłem, że Nowe Przymierze dało początek nowej ogólnoświatowej rodzinie, w której Chrystus dzieli się z nami swym Bożym synostwem, czyniąc nas dziećmi Bożymi. Usprawiedliwienie, będące konsekwencją przymierza, oznacza uczestnictwo w łasce Chrystusa, dzięki której jesteśmy synami i córkami Boga; uświęcenie oznacza uczestnictwo w byciu i mocy Ducha Świętego. Widziana w tym świetle łaska Boża okazuje się być czymś o wiele większym niż aktem ułaskawienia - jest w dosłownym sensie udzieleniem nam życia, które jest w Bogu, poprzez dar Bożego synostwa.
Luter i Kalwin wyjaśniali to wyłącznie za pomocą języka wziętego z sali sądowej. Ja jednak zacząłem dostrzegać, że Bóg jest nie tyle sędzią, co naszym Ojcem. My sami jesteśmy nie tyle kryminalistami, co uciekinierami. Nowe Przymierze nie powstało na sali sądowej - zostało obmyślone przez Boga w rodzinnym domu.
Święty Paweł - który dla mnie był prototypem Lutra - w Liście do Rzymian, do Galatów i w całym swoim nauczaniu głosił, że usprawiedliwienie było czymś więcej niż tylko dekretem prawnym. Czyniło nas ono dziećmi Bożymi w Chrystusie, mocą jedynie Jego łaski. Odkryłem również, że święty Paweł nie twierdził nigdzie, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Protestancka zasada "sola fide" jest niebiblijna!
Byłem szczerze zafascynowany swoim odkryciem. Podzieliłem się nim z przyjaciółmi, na których również wywarło ono spore wrażenie. Jakiś czas później jeden z nich zaczepił mnie i zapytał, czy wiem, kto jeszcze naucza w ten sposób o usprawiedliwieniu. Gdy przyznałem, że nie wiem, poinformował mnie, że niejakiemu dr. Normanowi Shepherdowi, profesorowi Westminsterskiego Seminarium Teologicznego (najbardziej ortodoksyjne seminarium prezbiteriańsko-kalwińskie w Ameryce), wytoczono właśnie proces o herezję za głoszenie dokładnie takich samych poglądów na usprawiedliwienie, jakie rozpowszechniam ja.
Skontaktowałem się z profesorem Shepherdem i porozmawiałem znim. Powiedział, że oskarżono go o głoszenie czegoś przeciwnego nauczaniu Biblii, Lutra i Kalwina. Kiedy przedstawił mi swoje poglądy, pomyślałem: "Hej, przecież to właśnie to, o czym ja mówię".
Być może, gdy patrzy się z boku, nie wygląda to na poważny kryzys, ale dla kogoś przesiąkniętego protestantyzmem i przekonanego, że "sola fide" jest podstawą chrześcijaństwa, oznaczało to, że świat zatrząsł się w posadach.
Przypomniałem sobie, jak jeden z moich ulubionych teologów, dr Gerstner, powiedział pewnego razu na zajęciach, że gdyby protestanci mylili się w kwestii "sola fide" - a Kościół katolicki miał słuszność, że usprawiedliwienie dokonuje się poprzez wiarę i uczynki - już następnego ranka znalazłby się jako pokutnik na kolanach pod Watykanem. Wszyscy wiedzieliśmy oczywiście, że był to chwyt retoryczny,wywarł on jednak spory efekt. W gruncie rzeczy, cała Reformacja opierała się na tej właśnie różnicy.
Luter i Kalwin powtarzali często, że jest to artykuł wiary, od którego zależy przetrwanie lub upadek Kościoła. Dlatego właśnie, ich zdaniem, Kościół katolicki upadł, a z jego popiołów wzniósł się protestantyzm. "Sola fide" była podstawową zasadą Reformacji, a tymczasem ja dochodziłem do wniosku, że święty Paweł nigdy jej nie wyznawał.
Biblia naucza w Liście św. Jakuba 2,24, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". "Także św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian 13,2, powiedział: "Gdybym [...] posiadał [...] wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym". Uznanie, że Luter popełnił tytej kwestii zasadniczy błąd, bardzo wiele mnie kosztowało. Od siedmiu lat Luter był moim głównym źródłem inspiracji do pełnego głoszenia mocy Słowa. Poza tym, doktryna ta była podstawą intelektualną całej Reformacji.
W tym czasie musiałem odłożyć swoje badania. Wraz z Kimberly zdecydowaliśmy, że odbędę studia doktoranckie z zakresu teologii przymierza w Szkocji, na uniwersytecie w Aberdeen, gdzie przyjęto moją kandydaturę. Plany te zmieniły się, gdy odkryliśmy, nie bez radości, że Bóg pobłogosławił nasze otwarcie na nowe życie. Zmiana w rozumieniu teologii pociągnęła za sobą zmianę w organizmie Kimberly. Ponieważ jednak w tym czasie Margaret Thatcher skutecznie utrudniła Amerykanom rodzenie dzieci na koszt podatników brytyjskich, przyjęliśmy to jako znak, że powinniśmy rozejrzeć się za pracą, odkładając na jakiś czas studia doktoranckie.
Skontaktował się z nami mały zbór z Fairfax w Wirginii, który poszukiwał duchownego. Gdy zgłaszałem swoją kandydaturę w trynitarnym kościele prezbiteriańskim, podzieliłem się swoimi poglądami i obawami dotyczącymi usprawiedliwienia, przyznając się, że stoję na tej samej pozycji co dr Shepherd. Okazali zrozumienie mówiąc, że oni także zgadzają się z jego poglądami. Tak więc, na krótko przed ukończeniem studiów, przyjąłem stanowisko pastora w Kościele trynitarnym oraz posadę nauczyciela w ich szkole średniej, Fairfax Christian School.
Z Bożą pomocą ukończyłem studia jako najlepszy na roku. Nadszedł czas pożegnania z niektórymi spośród moich najbliższych przyjaciół - studentów i profesorów. Bóg pobłogosławił nas głębokimi przyjaźniami z mężczyznami i kobietami, którzy na serio otwierali swoje umysły i serca na Słowo Boże. Kimberly i ja ukończyliśmy studia jednocześnie; ona z tytułem magistra nauk humanistycznych (Master of Arts), a ja magistra teologii (Master of Divinity).
Kimberly:
W czasie naszego pierwszego roku w seminarium, Scott rozpoczął studia magisterskie zajmując się subtelnościami teologicznymi pod kierunkiem profesorów, którzy wykładali teologię już od dziesięciu do czterdziestu lat. Ja natomiast prowadziłam sekretariat programu finansowanego przez stypendium naukowe Uniwersytetu Harvard i pracowałam z ludźmi wszelkich możliwych wyznań poza chrześcijańskimi, spośród których wielu nigdy nie słyszało Ewangelii i nie miało w ręku Biblii. Niemal codziennie w rozmowach ze mną kwestionowali wszystko, łącznie z istnieniem Boga. Był to spory kontrast.
Po pierwszym roku postanowiliśmy wejść na tą samą drogę, by móc wspólnie wzrastać. Tak więc, z błogosławieństwem Scotta i pomocą moich rodziców rozpoczęłam studia magisterskie, gdy Scott był na drugim roku. Wspólne studiowanie teologii było ubogacającym doświadczeniem.
Jedną z pierwszych kwestii, jakimi zajęłam się na kursie etyki chrześcijańskiej, była antykoncepcja. Nie uważałam tego za problem, któremu warto poświęcić uwagę, dopóki nie zaangażowałam się w ruch obrony życia. Z jakichś powodów, ciągle wypływała tam kwestia kontroli urodzin. Jako protestantka, nie znałam żadnej pary, która nie praktykowałaby kontroli urodzin. Nauczono mnie uważać antykoncepcję za rozsądne i odpowiedzialne chrześcijańskie zachowanie. W czasie kursu przedmałżeńskiego pytano nas, jaki rodzaj antykoncepcji zamierzamy stosować, a nie czy zamierzamy stosować ją w ogóle.
Mała grupka zajmująca się kwestią antykoncepcji spotkała się na krótko pierwszego dnia w kącie sali. Ktoś spontanicznie przejął rolę lidera, mówiąc:
- Nie musimy uwzględniać stanowiska katolików, ponieważ oni sprzeciwiają się antykoncepcji jedynie z dwóch powodów. Po pierwsze, papież nie jest żonaty i problem go nic dotyczy. Po drugie, chcą przysporzyć światu jak najwięcej nowych katolików.
- Czy to są powody, które podaje Kościół katolicki? - przerwałam - Myślę, że nie.
- To dlaczego nie zajmiesz się tą sprawą?
- To właśnie zamierzam zrobić - odparłam i zabrałam się do pracy.
Po pierwsze, zastanowiłam się nad naturą Boga i nad tym, w jaki sposób małżonkowie wezwani są do stawania się Jego obrazem. Bóg - Ojciec, Syn i Duch Święty - uczynił mężczyznę i kobietę na swój obraz i pobłogosławił ich przymierze małżeńskie nakazem, aby byli płodni i rozmnażali się, zaludniając ziemię i panując nad całym stworzeniem na chwałę Boga (Rdz 1,26-28). Obrazem, na którego podobieństwo stworzeni zostali mężczyzna i kobieta, była jedność trzech Boskich Osób, oddających się sobie nawzajem w całkowitej, absolutnie bezinteresownej miłości. Bóg potwierdził to pierwotne błogosławieństwo, zawierając przymierze z Noem i jego rodziną, gdy na nowo dał im ten sam nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się (Rdz 9,1). Tak więc pojawienie się grzechu nie zmieniło powołania par małżeńskich do stawania się obrazem Boga poprzez prokreację. Święty Paweł wyjaśnił, że w Nowym Przymierzu małżeństwo zostało wyniesione jeszcze wyżej - stało się odzwierciedleniem relacji pomiędzy Chrystusem a Kościołem. (W tym czasie jeszcze nie rozumiałam, że małżeństwo jest w rzeczywistości sakramentem). Tak Bóg przez życiodajną moc miłości uzdolnił parę małżeńską do odzwierciedlania Jego obrazu, jako jedności dwojga, stających się trojgiem. Zadałam więc sobie pytanie, czy stosowanie kontroli urodzeń - celowe blokowanie życiodajnej mocy miłości przy jednoczesnym cieszeniu się jednością i przyjemnością, jaką daje nam akt małżeński - pozwala mojemu małżonkowi i mnie na odzwierciedlanie obrazu Boga dającego się w bezinteresownej miłości?
Po drugie, przeanalizowałam to, co Pismo Święte ma do powiedzenia na temat dzieci. Świadectwo Słowa było jednoznaczne! Każdy werset mówiący o dzieciach traktował je zawsze jako błogosławieństwo (Ps 127;128). Nie znalazłam przysłowia sugerującego, że dziecko nie jest warte kosztów ponoszonych na jego utrzymanie. Nie ma również błogosławieństwa przeznaczonego dla rodziców, którzy zachowali właściwe odstępy pomiędzy kolejnymi dziećmi. Ani też dla małżeństwa, które odczekało odpowiednią ilość lat przed wzięciem na siebie ciężaru rodzicielstwa, dla męża i żony, którzy zaplanowali każde poczęcie. Poglądy te, wpojone mi przez media, państwową szkołę i otoczenie nie miały podstaw w Słowie Bożym.
Pismo Święte przedstawia płodność jako powód do chwały i świętowania, a nie jako chorobę, której za wszelką cenę należy unikać. I chociaż nie znalazłam ani jednego słowa krytyki pod adresem ludzi mających niewielkie rodziny, wiele wersetów nie pozostawiało wątpliwości, że większa rodzina była znakiem obfitszej łaski Bożej. Bóg był tym, który otwierał i zamykał łono. A kiedy dawał życie, było to zawsze przyjmowane jako błogosławieństwo. Pragnieniem Boga dla wiernych małżonków było przecież "Potomstwo Boże" (Ml 2,15). O dzieciach mówiono jako o "strzałach w ręku wojownika [...] Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan" (Ps 127,4-5). Kto wyruszyłby na bitwę z dwiema lub trzema strzałami, mogąc pójść z pełnym kołczanem? Zadałam sobie kolejne pytanie: Czy nasze stosowanie antykoncepcji odzwierciedla to, jak Bóg widzi dzieci, czy to, jak widzi je świat?
Po trzecie, pojawiła się kwestia poddania życia Jezusowi. Jako ewangeliczni protestanci, Scott i ja bardzo poważnie traktowaliśmy fakt, że Jezus jest Panem naszego życia. W sprawach finansowych wyglądało to tak, że nawet przy najbardziej ograniczonym budżecie oddawaliśmy regularnie dziesięcinę, chcąc okazać się dobrymi dzierżawcami pieniędzy, które On nam powierzył. Ciągle na nowo widzieliśmy, jak zaspokajał On nasze potrzeby ponad to, co my Mu ofiarowaliśmy. Gdy chodzi o czas, święciliśmy Dzień Pański, odkładając naukę, która była naszą pracą, nawet jeśli w poniedziałek mieliśmy egzamin. Wiele razy Bóg błogosławił nasz wolny dzień i zdawaliśmy celująco wszystkie poniedziałkowe egzaminy. W dziedzinie naszych talentów, zakładaliśmy, że powinniśmy zawsze być dyspozycyjni w służbie dla Pana i z ochotą godziliśmy różne posługi z normalnym studiowaniem. Błogosławieństwo, które widzieliśmy w naszym życiu jako owoc tej posługi, było wielkim umocnieniem dla naszej wiary i naszego małżeństwa.
Ale nasze ciała? Nasza płodność? Czy panowanie Chrystusa sięgało aż tak daleko? Przeczytałam 1 Kor 6,19-20: "Czyż nie wiecie [...] że już nie należycie do samych siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. chwalcie więc Boga w waszym ciele!". Być może więc postępowaliśmy bardziej po amerykańsku niż po Bożemu, uważając naszą płodność za coś, czym możemy sterować, jak nam się żywnie podoba. Postawiłam kolejne pytanie: Czy stosowanie przez nas kontroli urodzeń wyraża wierność Jezusowi Chrystusowi jako Panu?
Po czwarte, co było wolą Bożą dla mnie i dla Scotta? Chcieliśmy poznać i wypełnić wolę Bożą w naszym życiu. Dużo do myślenia na ten temat dał mi fragment biblijny z Listu do Rzymian 12,1-2: "A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe".
Paweł wykazuje, że wydawanie się na ofiarę jest możliwe dzięki miłosierdziu Bożemu, ale nie wymaga od nas, abyśmy prowadzili takie życie własnymi siłami. Mogliśmy składać Mu nasze ciała w ofierze podczas modlitwy -gdyż pobożność ma także aspekt cielesny. Jednym z podstawowych wymogów odkrywania, jak ofiarowywać się Bogu zgodnie z Jego wolą, jest prawidłowe rozróżnianie pomiędzy mową świata a prawdą Bożą. Oznaczało to dla nas aktywne odnawianie umysłu przez Słowo Boże. I oto badania nad antykoncepcją doprowadziły mnie do rozważania fragmentów Pisma Świętego, które przedstawiały zupełnie inny obraz niż ten głoszony przez świat. Scott i ja zobowiązaliśmy się już do wierności względem siebie i Pana. Należało odpowiedzieć na pytania: Czy Bóg jest godzien zaufania w takiej kwestii jak wielkość naszej rodziny? Jaka powinna być częstotliwość pojawiania się dzieci? Czy On wie, na co nas stać pod względem finansowym, emocjonalnym, duchowym? Czy ma wystarczające możliwości, by dać nam siłę do wychowania większej liczby dzieci niż ta, na którą byliśmy przygotowani? W głębi serca wiedziałam, z czym się zmagam - z problemem autorytetu Boga. On jeden zna przyszłość i wie najlepiej, jak błogosławić naszą rodzinę "potomstwem Bożym", którego dla nas pragnie. Dowiódł już swojej wiarygodności wobec nas na niezliczone sposoby. Miałam powody, by zaufać, że da nam potrzebną wiarę, aby poddać Mu tę dziedzinę życia. Wzbudzi nadzieję, że taka droga jest częścią Jego planu wobec naszego życia. Napełni nas miłością - a przez nas te wszystkie bezcenne dusze, które nam powierzy. Poza tym, znałam przecież wiele par małżeńskich z naszego seminarium, które "planowały" pojawienie się swoich dzieci, by wkrótce odkryć, że czas Boga jest inny niż ich. Należało zawierzyć Mu sferę naszej płodności w sposób radykalny - z wykluczeniem antykoncepcji. Nie trzeba dodawać, że ja sama byłam o tym wszystkim przekonana. Jednak małżeństwo stanowią dwie osoby, a więc musiałam podzielić się moimi obawami i pytaniami ze Scottem. Gdy pewnego wieczoru przy kolacji Scott zapytał, jak idzie mi praca nad antykoncepcją, powiedziałam mu tyle, ile potrafiłam. Poprosiłam go też, żeby przeczytał książkę Johna Kippley'a zatytułowaną: "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie". Dzięki tej książce, Scott dostrzegł jeszcze coś więcej niż istotę moich argumentów - odkrył, że Kippley wyjaśnia niemoralność antykoncepcji posługując się pojęciem przymierza małżeńskiego. Kippley użył następującego porównania. Podobnie jak w starożytnym Rzymie biesiadnicy objadali się na ucztach, a potem opuszczali towarzystwo, by zwymiotować to, co przed chwilą zjedli (czyli uniknąć skutków swojego działania), tak samo małżonkowie "ucztują" w akcie małżeńskim, jednocześnie niszcząc życiodajną moc tego aktu odnowy przymierza. Obydwa działania są sprzeczne z prawem naturalnym i przymierzem małżeńskim. Z perspektywy Kippley'a, reprezentującego Kościół katolicki, podstawowym przeznaczeniem i celem aktu małżeńskiego było poczęcie dziecka. Kiedy małżonkowie rozmyślnie niszczą ten cel, działają wbrew prawu naturalnemu. Profanując odnowienie swojego przymierza małżeńskiego, negują podjęte zobowiązanie całkowitego oddania się sobie nawzajem.
Zrozumiałam więc, dlaczego Kościół rzymskokatolicki sprzeciwia się antykoncepcji. Pozostał jednak problem naturalnego planowania rodziny. Czy nie jest to po prostu katolicki sposób kontroli urodzin?
Pierwszy List do Koryntian 7,4-5 mówi, że małżonkowie mogą na pewien czas zrezygnować ze współżycia seksualnego, by oddać się modlitwie, lecz następnie powinni powrócić do siebie, by nie pozostawiać szatanowi furtki, przez którą mógłby wedrzeć się do ich małżeństwa. Czytając "Humanae Vitae" nabrałam uznania do Kościoła za jego wyważone podejście do antykoncepcji. Uczył zgodnego z planem Bożym przeżywania aktu małżeńskiego, a gdy wymagały tego okoliczności - rozsądnego podejmowania abstynencji w okresie płodnym. Podobnie jak w wypadku jedzenia post od czasu do czasu może okazać się pomocny, tak samo bywają okresy, kiedy pomocny jest post od współżycia małżeńskiego, podjęty dla sensownych, rozważonych na modlitwie przyczyn. Jednak poza przypadkami ewidentnego cudu, nie da się przeżyć wyłącznie poszcząc. Stąd naturalne planowanie rodziny proponowane jest bardziej jako recepta na trudne sytuacje niż jako codziennie przyjmowana dla zdrowia witamina.
Pewnego dnia w bibliotece wyjaśniłam to wszystko znajomemu seminarzyście, który nie był jeszcze żonaty, a on zadał mi prowokujące pytanie:
- To znaczy, Kimberly, że ty i Scott zrezygnowaliście z antykoncepcji?
- Nie, jeszcze nie.
- Ale mówisz tak, jakbyś była absolutnie przekonana, że jest ona czymś złym.
W odpowiedzi przytoczyłam mu znaną anegdotę: "Kura i świnia farmera Browna wychwalały pod niebiosa swojego wspaniałego gospodarza.
- Uważam, że powinniśmy przygotować mu coś specjalnego - powiedziała kura.
- Co masz na myśli? - zapytała świnia.
- Usmażmy mu na śniadanie jajecznicę na bekonie - zażartowała kura.
- No cóż - westchnęła świnia - dobrze ci mówić. Dla ciebie to wspaniały podarunek, dla mnie - całkowite poświęcenie (total commitment)".
- Terry - dodałam - wezmę sobie to do serca, co mi powiedziałeś, ale wiedz, że zaryzykowanie posłuszeństwa w tej dziedzinie jest dla mnie o wiele trudniejsze niż dla ciebie, ponieważ nie żyjesz w małżeństwie. Terry obiecał jeszcze pomodlić się za mnie i za Scotta i oboje poszliśmy do domu. Po rozmowie ze mną Scott stwierdził, że on również opowiada się przeciwko antykoncepcji, ale zaproponował, żebyśmy nie pozbywali się tak całkiem środków antykoncepcyjnych - na wypadek gdybyśmy zmienili zdanie. Czułam jednak, że byłaby to dla nas zbyt duża pokusa pójścia na kompromis z naszymi zasadami. Wyrzuciliśmy więc wszystkie środki, wchodząc na nowy poziom zawierzenia się Bogu w kwestii naszego życia i naszej płodności.
Lata seminaryjne dały nam ze Scottem wiele okazji do wspólnego studiowania teologii, do zachęcania, wspierania i prowokowania siebie nawzajem, jak też i naszych przyjaciół. Wielkim źródłem błogosławieństwa były dla nas małżeńskie grupy biblijne. Zaangażowanie w posługę w zborze dało nam szansę zastosowania w praktyce tego, czego nas uczono. Także niezliczone dyskusje teologiczne z innymi studentami przy posiłkach w naszym mieszkaniu dodawały smaku naszemu życiu.
Gdy spotykałam się ze studentkami naszego seminarium, w rozmowach często zbaczałyśmy na temat pracy, którą chciałybyśmy wykonywać po ukończeniu studiów. Niewiele z nich wykazywało zrozumienie tych problemów, gdy dzieliłam się z nimi moimi kierunkami wykorzystania zdobytego stopnia naukowego. Gdybym nie zaszła w ciążę, byłabym gotowa podjąć pracę przy nauczaniu teologii i pełnić posługę wspólnie ze Scottem. Natomiast gdybym zaszła w ciążę, co miałam nadzieję, że nastąpi wkrótce, wykorzystałabym zdobytą wiedzę po to, by być większym wsparciem dla Scotta, uczyć nasze dzieci i prowadzić grupy biblijne dla kobiet.
Moi rodzice - którzy płacili rachunki za studia - akceptowali moje zamiary i stali po mojej stronie. Nie zależało im na tym, żeby dyplom magisterski był dla mnie źródłem dochodu. W ich rozumieniu studia były szansą rozwijania otrzymanych od Pana darów. Ufali więc, że Pan wskaże nam, jak mamy ich używać. W przeważającej części studia teologiczne były dla nas nie tyle wyzwaniem do kwestionowania tego, w co wierzyliśmy (jak stało się to w przypadku antykoncepcji), ile pogłębieniem naszego zrozumienia i docenienia fundamentu, na którym zaczęliśmy już budować nasze życie. Z jednym godnym uwagi wyjątkiem - zaczęliśmy zastanawiać się, czy rzeczywiście mamy słuszność twierdząc, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Stopniowo doszliśmy do przekonania, że poglądy teologiczne Marcina Lutra stoją w sprzeczności z tymże Pismem Świętym, które rzekomo wybrał na swój autorytet w miejsce Kościoła katolickiego. Głosił on, że człowieka nie usprawiedliwia wiara działająca przez miłość, a jedynie sama wiara. Posunął się nawet tak daleko, że w swoim niemieckim przekładzie Listu do Rzymian 3,28 dodał słowo "sama" przed "wiara", a List św. Jakuba nazwał "słomianym listem", gdyż stwierdza on jednoznacznie, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary" (Jk 2,24).
Znowu więc, ku naszemu zdumieniu, okazało się, że Kościół katolicki ma słuszność w podstawowej kwestii: usprawiedliwienie oznacza, że człowiek staje się dzieckiem Bożym i zostaje wezwany do wiernego tym dziecięctwem życia, opartego na wierze, które działa przez miłość. List do Efezjan 2,8-10 wyjaśnia, że wiara - której koniecznie potrzebujemy - jest darem Boga, nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił, oraz że ta właśnie wiara umożliwia nam pełnienie dobrych uczynków, które Bóg dla nas przygotował. Wiara jest jednocześnie darem od Boga i naszą posłuszną odpowiedzią na Jego miłosierdzie. Zarówno protestanci jak i katolicy zgodziliby się natomiast, że zbawienie dokonuje się przez samą łaskę.
W tym czasie nie orientowałam się jeszcze zbyt dobrze w teologii Reformacji, więc nie sądziłam, że zmiana w moim rozumieniu usprawiedliwienia może mieć jakieś istotne znaczenie. Warto było to wiedzieć, ale uważałam, że przecież każdy zgodzi się, że jesteśmy zbawieni z samej łaski przez wiarę, która ujawnia się poprzez miłość. Gdyby tylko dano mi dosyć czasu na wyjaśnienie, dlaczego tak wierzę, żaden z moich znajomych nie posądziłby mnie o katolicyzm. Dla Scotta jednak ta zmiana poglądów była jak trzęsienie ziemi, którego konsekwencje miały okazać się bardo ważne dla naszego życia.
Gdy nasz ostatni rok w Gordon-Conwell zbliżał się do końca, odkryliśmy, że Pan (nareszcie) pobłogosławił nas potomstwem. Chociaż zburzyło to nasze plany wyjazdu do Szkocji na studia, byliśmy zachwyceni widząc, że wola Boża dla naszego życia zawiera w sobie to Dziecko. Cieszyłam się myślą, że będę mogła wykorzystać to wszystko, co dokonało się w moim sercu i umyśle w ciągu lat seminaryjnych, wychowując ucząc maleństwo, które noszę pod sercem. Świadomość kolejnego kroku w moim powołaniu małżeńskim - macierzyństwa - dawała mi głębokie poczucie spełnienia. Po ukończeniu studiów wyruszyłam ze Scottem do Wirginii, by pełnić wolę Bożą wśród ludzi, do których On nas posłał.
Napisał: RAFAŁ SMOCZYŃSKI
ISTNIEJĄ TYSIĄCE PROTESTANCKICH DENOMINACJI UTWORZONYCH PRZEZ MĘŻCZYZN I KOBIETY, KTÓRZY SZCZERZE WIERZĄ, ŻE PODĄŻAJĄ ZA BIBLIĄ PROWADZENI PRZEZ DUCHA ŚWIĘTEGO. JEDNAK PRAKTYCZNIE RZECZ BIORĄC, KAŻDY CZŁOWIEK JEST SWOIM PAPIEŻEM. WEDŁUG MNIE JEST TO GOTOWY PLAN, BY DOJŚĆ DO ANARCHII.
Jak to się stało, że Pan, pastor prezbiteriański, został katolikiem?
Po ukończeniu seminarium w 1982 r. zostałem pastorem małej wspólnoty Kościoła prezbiteriańskiego w Virginii. Studiowałem Pismo Święte i dzieliłem się ze swoimi wiernymi ekscytującymi mnie odkryciami na temat Biblii. Wiele z tych odkryć było zakorzenionych w tym, jak Chrystus ustanawia Nowe Przymierze jako wypełnienie Starego. Skupiałem się przede wszystkim na Eucharystii widzianej jako wypełnienie Paschy. Widziałem też, że Kościół Nowego Przymierza jest wypełnieniem wszystkiego, co Bóg robił z ludem Izraela, przez wieki historii zbawienia. Nauczałem moich wiernych oraz moich studentów o przymierzach Boga z Adamem, z Noem, z Abrahamem, z Mojżeszem i z Dawidem aż do Nowego Przymierza, które ustanowił Nasz Pan.
Dostrzegłem, że w tych przymierzach jest pewna prawidłowość dotycząca rodziny: przymierze z Adamem było małżeństwem, przymierze z Noem było domostwem, przymierze z Abrahamem było plemienne, przymierze z Mojżeszem składało się z dwunastu plemion, ukształtowanych jako jedna narodowa rodzina. Bóg jednak nieustannie wykorzystywał te przymierza, by być Ojcem dla Swojej rodziny. W końcu zaś mamy międzynarodową rodzinę, założoną przez Jezusa w Nowym Przymierzu.
Zacząłem się rozglądać dookoła w poszukiwaniu tej międzynarodowej rodziny. Uświadomiłem sobie, że denominacja prezbiteriańska, której byłem pastorem, tak naprawdę nie była dokładnie tym, czego szukałem. Zacząłem zatem bliżej przyglądać się Kościołowi katolickiemu. Zacząłem wyczuwać, że w świetle tego, do czego doszedłem dzięki poważnym studiom, moja opozycja wobec Kościoła katolickiego odzwierciedlała w przeważającej mierze nieporozumienia i zniekształcenia. Zauważyłem, że charakter moich studiów, moich kazań, mojego nauczania, stawał się coraz bardziej i bardziej katolicki. Musiałem więc złożyć rezygnację. Stało się to po dwóch latach mojego pastorostwa.
Powiedział Pan, że wcześniej patrzył na katolicyzm w sposób zniekształcony...
Moje rozumienie katolicyzmu nie było zakorzenione w uprzedzeniu etnicznym czyli postawie antyirlandzkiej, antypolskiej czy antywłoskiej. Po prostu patrzyłem z jednej strony na Biblię, tak jak ją rozumiałem, a następnie na papieża, Eucharystię, na wierzenia dotyczące Najświętszej Maryi Panny, i musiałem stwierdzić, że katolicy przyznają papieżowi czy Maryi atrybuty przysługujące jedynie Bogu. Kiedy stwierdziłem, że nauczanie katolickie nie jest zgodne z Biblią, zrobiło mi się żal moich katolickich przyjaciół i postanowiłem im pomóc wyjść z błędu.
W protestantyzmie jest kilkadziesiąt tysięcy denominacji, ale nie ma ani jednej, której głowa twierdziłaby, że jest nieomylnym Wikariuszem Chrystusa w nieprzerwanej linii sukcesji sięgającej wstecz aż do Piotra. Jeśli zatem Kościół katolicki się myli, to zbłądził wcale nie trochę, ale bardzo poważnie, w sposób, w który metodyści, luteranie czy prezbiterianie nie mogliby zbłądzić. Starałem się przekonać moich katolickich znajomych, że w chrześcijaństwie wystarcza sama wiara i tylko czytanie Biblii, że nie potrzebujesz dobrych uczynków, a już na pewno nie potrzebujesz Maryi, świętych, sakramentów, papieża i wszystkich innych rzeczy... Tak rozumowałem, dopóki w moim myśleniu pewna rzecz nie zaczęła wyłaniać się coraz wyraźniej a mianowicie to, że Bóg jest Trójcą: Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Oto kim jest Bóg przez całą wieczność.
To wyjaśnia czy też oświeca to, co Bóg czyni. Wszystko to, co Bóg robi, odzwierciedla to, kim On jest. A to, kim On jest, to ostatecznie Ojciec, Syn i Duch Święty. Natknąłem się na wypowiedź Jana Pawła II, który powiedział: "Bóg w swej najgłębszej tajemnicy nie jest samotnością, ale Rodziną, ponieważ jest Ojcostwem, Synostwem i istotą rodziny, którą jest Miłość." Wiem, że papież nie mówi: "Bóg jest jak rodzina". On powiedział: "Bóg jest Rodziną", ponieważ w Bogu odnajdujemy owe podstawowe właściwości rodziny i tylko w Bogu odnajdujemy je w ich wiecznej doskonałości. Tak więc bardziej prawdziwie można by powiedzieć o nas: "Państwo Hahnowie są jak rodzina; mamy ojca, mamy synostwo i mamy miłość, ale tylko w sposób niedoskonały".
Jeśli więc Bóg przez całą wieczność jest w osobowej komunii rodzinnego życia i miłości, to całkowicie zmienia to sposób twojego rozumienia tego, co Bóg robi. Zbawienie to nie tylko: "Jezus mówi do mnie", "Jezus mówi do ciebie", to Bóg będący Ojcem dla Swojej rodziny, przez Chrystusa, Swego Syna, w Duchu. Tak więc nagłe zaczynasz szukać Kościoła, który jest tak międzynarodowy, jak panowanie Chrystusa, zaczynasz szukać Kościoła, który jest tak uniwersalny, jak władza Boga jako Ojca. Naprawdę odkryłem, że istnieje tylko jeden Kościół, który w ogóle podejmuje się tego zadania. Był to Kościół katolicki. Był to jedyny Kościół, który wydawał się przekraczać narodowe, etniczne, kulturowe zwyczaje. Była to naprawdę transkulturalna rodzina, była to naprawdę Rodzina Boga, istniejąca od wieków, na całym świecie.
A czy łatwo przyszło zaakceptować Panu prymat Piotrowy? Urząd papieża wzbudza wśród protestantów raczej nieufność i podejrzliwość...
Dostrzegłem w historii zbawienia prawidłowość, tak jak zaświadcza to Pismo. Od Adama, przez Noego, Abrahama, Mojżesza i Dawida, widać nieprzerwaną linię ojcowskiej sukcesji. Z zasady Bóg wykorzystuje Przymierze by być Ojcem dla Swojej rodziny, zawsze jednak wyznacza On postacie ojców i namaszcza ich Duchem Świętym. Zawsze jest więc ludzki symbol, żywa ikona, wizerunek tego, w jaki sposób Bóg utrzymuje swoją rodzinę zjednoczoną, czy jest to małżeństwo, domostwo, plemię, naród czy królestwo.
Kiedy przychodzi Jezus, ustanawiając ponadnarodową rodzinę, nie ma On zamiaru znosić ludzkiej władzy. Co więcej, udziela swoim Apostołom władzy nawet większej od tej, którą posiadał Mojżesz czy Dawid. Właśnie to odnalazłem w Ewangelii Mateusza. Dokładnie przestudiowałem ją i odkryłem, że Mateusz przedstawia Jezusa jako Syna Dawida, który ustanawia Królestwo tak, jak tego oczekiwano od Syna Dawida. Jednak król Izraela nigdy nie rządziłby zupełnie samodzielnie, mianowałby królewskich ministrów, zaś między królem a jego ministrami zawsze był pierwszy minister. Odnalazłem to w 22. rozdziale Księgi Izajasza, gdzie król dał pierwszemu ministrowi i tylko jemu! klucze do królestwa. Jest to dokładnie to, co Jezus dał Piotrowi i tylko Piotrowi! Klucze te symbolizują nie tylko urząd pierwszego ministra, pod czym kryje się prymat Piotra, ale także urząd, który pozostanie wakujący, gdy pierwszy minister umrze. Tak więc mamy tu prymat Piotra, ale także sukcesję jego urzędu, co sugeruje Stary Testament.
Im głębiej w to wchodziłem, tym bardziej rozumiałem, dlaczego wczesny Kościół mógł uznać nie tylko to, w jaki sposób Apostołowie zostali obdarzeni władzą Chrystusa, ale też szczególnie to, że Piotr jest Księciem Apostołów. W początkowych rozdziałach Dziejów Apostolskich widać Piotra powstającego, aby znaleźć kogoś na miejsce Judasza, Piotra powstającego, aby głosić Ewangelię po Zesłaniu Ducha Świętego. Piotr jest tym, który uzdrawia chromego, Piotr jest tym, który przemawia przed Sanhedrynem, Piotr realizuje swoją linię. Piotr dostrzega śmierć Judasza, widzi, że urząd apostolski się opróżnił i zastępuje Judasza Maciejem mamy tu więc sukcesję apostolską. Doszedłem do wniosku, że skoro jest to prawdziwe w przypadku Judasza, to tym bardziej (nie mniej, ale jeszcze bardziej!) jest to prawdziwe w stosunku do Piotra. Kiedy on umiera, spodziewasz się, że owe klucze zostaną przekazane następcy.
Przyjęcie katolicyzmu było zerwaniem z protestancką zasadą sola fide...
Uczono mnie, abym wierzył, że zbawia nas sama wiara. Sama wiara jest wszystkim, czego potrzeba do usprawiedliwienia. W istocie rzeczy uczono mnie, abym wierzył, że Luter miał rację argumentując, iż sola fide było naprawdę kluczową zasadą reformacji, artykułem wiary. Uczono, mnie, że było to powodem, dla którego Kościół katolicki upadł, a protestantyzm powstał. Wierzyłem w to i nauczałem tego przez lata, dopóki nie odkryłem, że zasada ta nie pasuje do Przymierza rozumianego jako święta więź rodzinna. Żaden ojciec nie powie do swoich dzieci: "Oto prawo tak naprawdę nie ma znaczenia, czy je przestrzegacie, czy nie". Ostatecznie usprawiedliwienie jest odpowiedzią, którą synowie i córki dają Ojcu. Zawiera to w sobie wiarę, a nawet więcej posłuszeństwo. To jest "posłuszeństwo w wierze".
Najważniejsze odkrycie, którego dokonałem na tej drodze, było związane z Listem do Rzymian (3,28). Luter znalazł tam swój zasadniczy tekst na potwierdzenie zasady sola fide "sama wiara". Jednak św. Paweł nigdy nie mówi: "sama wiara". Nie ma tego w tekście greckim. Kiedy Luter przetłumaczył List do Rzymian na niemiecki, musiał dodać do tego wersu niemieckie słowo alein "sama", tak aby wyprowadzić z tego swój okrzyk bitewny, swój slogan: "Sama wiara!". Odkryłem też, że jedynym przypadkiem, w którym Duch Święty natchnął autora nowotestamentalnego, by użył zwrotu "sama wiara" w języku greckim, był List św. Jakuba (2,24), gdzie Apostoł mówi: "Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". Pomogło mi to zrozumieć, dlaczego Luter nazywał Księgę Jakuba "garścią słomy" i próbował usunąć ją z Nowego Testamentu. Doszedłem więc do wniosku, że Luter strasznie się pomylił, że naprawdę źle zrozumiał znaczenie słów Apostołów Pawła i Jakuba.
Czy Pańska konwersja wiązała się z problemami natury zawodowej, osobistej, rodzinnej?
Mówiąc szczerze nie znałem nikogo, kto by się kiedykolwiek nawrócił. Zacząłem myśleć o czymś, co przedtem było nie do pomyślenia. Zrobiłem "krok w ciemność" i odczuwałem tę ciemność dotkliwie przez wiele miesięcy, nawet przez kilka lat. Moja konwersja była jak popełnienie zawodowego samobójstwa. Byłem dogłębnie uformowany w kierunku protestanckiego pastorstwa i nauczania protestanckiej teologii. Byłem dobrze znany nie tylko jako chrześcijanin biblijny czy protestant, ale jako arcykalwinista.
Teraz mogę świadczyć o miłosierdziu i łasce Bożej, ponieważ widziałem wielu moich przyjaciół, którzy najpierw mówili: "Nie mogę w to uwierzyć, jak mogłeś zrobić coś takiego...?", a następnie w dwa, trzy albo cztery lata później odnawiali kontakty ze mną, szczerze rozmawiali, co kończyło się czytaniem i dyskutowaniem o sprawach wiary. Widziałem wielu moich przyjaciół doświadczających radości wstępowania do Kościoła katolickiego, tak jak doświadczałem jej ja.
Ale do często, przez trzy czy cztery lata, było to dla mojej duszy jak przedłużająca się ciemna noc. Nie tylko moja rodzina, moi przyjaciele, nie tylko ludzie, dla których pracowałem, ale nawet moja żona po prostu tego nie pojmowała. Przez trzy czy cztery lata nie chciała nawet spróbować tego zrozumieć, ponieważ dla nas Kościół katolicki był kompletnie obcy. Myślę, że w znacznej mierze postrzegaliśmy go w taki sposób, w jaki Amerykanie postrzegali Związek Sowiecki. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych te dwie kultury były nie tylko wrogie, ale i odległe od siebie. Tak naprawdę nie tylko nie rozumieliśmy się nawzajem, ale też tego nie chcieliśmy. Mogę jednak powiedzieć, że żadne cierpienia, żadne trudności, przez jakie przeszedłem, tak naprawdę nie mogą zaćmić radości, której doświadcza się nie tyle w sferze emocjonalnej, co w duszy, w sercu i w umyśle, z powodu odkrycia Realnej Obecności Chrystusa w Świętej Eucharystii. Móc uczestniczyć w Eucharystii było dla mnie cudem. Było źródłem wielkiej radości. Trudno znaleźć słowa, aby to opisać... Być włączonym do Kościoła, przyjmować Chrystusa w sposób, w jaki nigdy przedtem Go nie przyjmowałem Ciało, Krew, Duszę i Bóstwo. Było to tak niewypowiedzianym przywilejem, że cokolwiek z tego, przez co przeszedłem, nie miało znaczenia w porównaniu z tym, co otrzymałem...
Mówi Pan o odkryciu eucharystycznej pełni. Ale przecież w protestantyzmie jest odprawiana pamiątka Ostatniej Wieczerzy...
Kiedy byłem ewangelickim protestantem, miałem typowe reformacyjne przekonanie, że Chrystus jest obecny podczas Wieczerzy Pańskiej, tyle że jest to obecność duchowa. Tak naprawdę nie było jasne, co to oznaczało, czy to, że akurat tutaj było więcej Ducha Świętego na cal kwadratowy, czy też coś innego. Jednak rozumowo byłem pewien, że Kościół katolicki myli się nauczając, że Chrystus jest w rzeczywistości obecny z Ciałem, Krwią, Duszą i Bóstwem.
Po kilku latach intensywnych studiów biblistycznych doszedłem do wniosku, że to jest rzeczywiście to, co Jezus chciał dać Swoim uczniom i Kościołowi, oraz że jest to dokładnie ten sposób, w jaki uczniowie przyjęli ów dar i rozumieli go. I nie tylko uczniowie, ale również wcześni Ojcowie Kościoła. Natrafiłem na nieprzerwaną linię świadectwa jednomyślnie potwierdzającego Realną Obecność Chrystusa w czasie Mszy.
Wszystko to jednak ciągle było dla mnie przerażające. Tak naprawdę nigdy przedtem nie byłem na Mszy. I kiedy zdecydowałem się pójść, postanowiłem, że pójdę na Mszę w tygodniu, w południe, do kaplicy w podziemiach, gdzie, jak myślałem, będę sam. Poszedłem więc pewnego dnia na tę Mszę w południe, usiadłem z tyłu, nie wstawałem, nie klękałem, byłem tylko obserwatorem. Patrzyłem jak schodzi się sporo osób, biznesmenów, gospodyń domowych, wszystkie typy ludzi. Klękali, siadali, skłonili się, kiedy wszedł kapłan, a ja tylko przyszedłem, żeby przyjrzeć się i posłuchać z bliska. Podczas Liturgii Słowa natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo antyfony i modlitwy nasycone były Pismem. Nie mieli jednego czy dwóch, ale trzy czytania Pisma. W trakcie liturgii zauważałem, jak wiele było tam Biblii. Miałem poczucie, że to naprawdę jest dom Pisma, właściwe dla niego miejsce.
Potem zaczęła się Liturgia Eucharystii. Znowu nie wstałem jak inni, nie klękałem siedziałem, patrzyłem i słuchałem. Ale kiedy usłyszałem, że kapłan doszedł do słów konsekracji, kiedy usłyszałem jak mówi: "To jest Ciało moje", kiedy podniósł Hostię, poczułem jak wysycha gdzieś we mnie ostatnia kropla wątpliwości. Usłyszałem swój szept: "Panie mój i Boże mój, to naprawdę Ty!"
Nagle stwierdziłem, że dotarłem do domu. Patrzyłem na tych obcych ludzi jak na braci i siostry będących częścią Rodziny Boga! Patrzyłem na nich przystępujących do Komunii św. i miałem poczucie, że to naprawdę Chrystus, dający samego siebie Swojemu Kościołowi. Kiedy się już skończyło, kiedy zostało udzielone błogosławieństwo i wszyscy się rozeszli wciąż tam siedziałem. Nie mogłem uwierzyć w to, czego właśnie byłem świadkiem. Jednak wiedziałem, że było to prawdziwe. Nie miałem komu o tym powiedzieć. Zatrzymałem to więc dla siebie, ale następnego dnia, w południe, powróciłem na to samo miejsce. Drugiego dnia już stałem i klęczałem. I wiedziałem, że jest to rzeczywiście Ciało i Krew, Dusza i Bóstwo Jezusa Chrystusa. To było Nowe Przymierze. To była Rodzina Boga, którą Jezus założył na całym świecie. Na przestrzeni wieków On karmił nas samym sobą, obdarowywał swoim życiem... W ciągu następnego tygodnia codzienny udział we Mszy nawet jeśli nie mogłem przyjąć Komunii św.! stał się dla mnie światłem wskazującym drogę i źródłem siły.
Słowem, odkrył Pan, że Kościół katolicki jest prawdziwym Kościołem Chrystusowym.
Dla mnie decyzja zostania katolikiem była naprawdę i całkowicie odkryciem prawdy Chrystusa w jej pełni i czystości. W myśli protestanckiej odkryłem siłę indywidualistyczną; zasadniczo ludzie przyłączają się do tej denominacji, do której im najbliżej, jak do dobrowolnego stowarzyszenia. Jednak im więcej studiowałem Pismo, tym bardziej odkrywałem, że Bóg jest Ojcem. Zastanówmy się: co ja, jako ojciec, odpowiedziałbym, gdyby pięcioro moich dzieci powiedziało: "Cóż, Tato, tak naprawdę nie ma znaczenia czy mieszkamy w tym samym domu, czy siedzimy przy tym samym stole jedząc te same posiłki, ponieważ każda osoba musi znaleźć swoją drogę do rodziny". Gdybym zaakceptował taką sytuację, zrujnowałbym swoją rodzinę.
W żaden sposób nie jestem ojcem doskonałym. Bóg jest. Zatem odnajdzie On sposoby, aby zgromadzić synów i córki razem przez papieża, przez Najświętszą Maryję Pannę, przez sakramenty, przez świętych. Dla mnie jest to geniusz wiary katolickiej. Traktuje ona Trójcę Świętą z całkowitą powagą i wypracowuje teologiczne implikacje naszego wyznania, że Bóg na całą wieczność jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Rzecz nie w tym, co Bóg robi. Rzecz w tym, kim On jest. Samo to naprawdę wyjaśnia głębokie znaczenie wszystkiego, co On robi.
Tak więc w Kościele katolickim odnajduję prawdę Nowego Przymierza, jako tej międzynarodowej, rodzinnej komunii, którą Bóg, Trójca Święta, ustanowił przez podzielenie się życiem Ojca, Syna i Ducha Świętego z nami wszystkimi.
Nie wiem jak to powiedzieć, ale wiem, że kiedy byłem protestantem, szukałem szansy zbawienia, chciałem wiedzieć, że jestem zbawiony. Borykałem się z tym. Ale kiedy zostałem katolikiem odnalazłem pewnego rodzaju upewnienie się, zakorzenione i owo coś wyrastające z cnoty nadziei, co Nowy Testament nazywa "pewnością nadziei".
Piętnaście lat temu Bóg nadał mi godność ojcostwa, kiedy dał mi syna o imieniu Michael. Uczynił to dotąd pięć razy pobłogosławił mi pięciorgiem dzieci. Ale dał mi także inny dar. Dał mi dar pewności, ponieważ jednej rzeczy jestem pewien: nie mogę kochać swoich dzieci bardziej niż Bóg kocha swoje. Czasem jednak zastanawiam się i mówię: "Boże, skąd mogę wiedzieć, że jestem Twoim dzieckiem? Wiem, że kochasz Swoje dzieci bardziej niż ja kocham swoje, ale czy mogę mieć pewność, że ja jestem Twoim dzieckiem?". W moich myślach Duch Święty odwraca pytanie: "Skąd twoje dzieci wiedzą, że są twoimi dziećmi, Scott?".
Myślisz przez chwilę i wiesz, że to bardzo proste. Po pierwsze one mieszkają w moim domu, wszystkie mają ten sam adres. Po drugie wszystkie noszą moje nazwisko. Po trzecie siedzą przy moim stole. Każdą kolację jemy razem siedząc wokół tego stołu. Po czwarte dzielą moje ciało i krew. Po piąte wiedzą, że są moimi dziećmi, ponieważ moja żona, Kimberly, jest ich matką. Po szóste wiedzą, że są moimi dziećmi, ponieważ dyscyplinuję je, a nie dzieci sąsiadów na ulicy. Po siódme wiedzą, że są moimi dziećmi, bo zawsze razem świętujemy: urodziny, rocznice, święta, chrzciny itd. Tak więc Duch Święty zbiera to wszystko i mówi: "Czy Bóg Ojciec dał swoim dzieciom cokolwiek mniej?"
Jeśli ujmie się to w taki sposób a właśnie w ten sposób ujął to Bóg! i nazwie się to Kościołem katolickim, to proszę pomyśleć: mieszkamy w Jego domu. W Nowym Testamencie najczęstszym obrazem Kościoła jest Boże Domostwo. Jesteśmy nazwani Jego imieniem, ochrzczeni w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. To jest "nazwisko", które nosi Wiekuisty Bóg. Nie tylko mieszkamy w Jego domu i jesteśmy nazwani Jego imieniem. Siedzimy przy Jego stole. W Ewangelii jest napisane, że siedząc ze swoimi uczniami przy stole Jezus ustanowił Eucharystię. To stamtąd, ze Stołu Pańskiego, otrzymujemy Jego Ciało i Krew. Zatem dzielimy Jego Ciało i Krew. Jego Oblubienica, Kościół, jest naszą Matką Mater Ecclesia. Poza tym On nas zawsze dyscyplinuje, przez okoliczności i trudności życia, przez Sakrament Pojednania oraz na wiele innych sposobów. Poucza nas, czasami musi nas ukarać, ale dyscyplinuje nas tak, abyśmy mogli zostać świętymi. Wreszcie w Kościele katolickim obchodzimy święta i wspominamy wszystko to, co Bóg uczynił dla Swojego Kościoła w ciągu wieków.
Tak więc kiedy patrzysz na tych siedem różnych zasad, to widzisz, jak Bóg jest Ojcem dla Swojej rodziny i daje swoim dzieciom solidne jak skała podstawy do pewności, daje "pewność nadziei". Nie nadziei na to, że mogę wygrać na loterii, ale nadziei, że trafię do domu, do Nieba, bo Bóg się mną opiekuje i zapewnia mi wszystko, czego potrzebuję, aby stać się świętym w Rodzinie Boga, przez Kościół i sakramenty, Maryję i świętych...
To chwalebne dziedzictwo. Dla mnie jest to najwspanialsza wersja Dobrej Nowiny, jaka istnieje. Niestety, wielu katolików lekceważy to sobie. Nie doceniają splendoru Prawdy, którą otrzymali w całej jej pełni i czystości. Dlatego jedną z rzeczy, które chcę robić, to podróżowanie i dzielenie się z katolikami chwałą i wspaniałością Prawdy takiej, jaką odkryłem w Kościele katolickim.
Kardynał Newman w swym dziele "O rozwoju doktryny chrześcijańskiej", które napisał będąc anglikaninem, stwierdził, że protestantyzm prowadzi nieuchronnie w kierunku ateizmu. Czy zgadza się Pan z tą opinią?
Jeśli protestantyzm nie prowadzi do ateizmu, to z pewnością prowadzi do eklezjalnej anarchii. Marcin Luter nie miał zamiaru dzielić Kościoła. Ani Kalwin. Myśleli, że zreformują Kościół. I próbowali to zrobić. Nie możesz jednak odejść od Tradycji czy od autorytatywnego nauczania Wikariusza Chrystusa, by zreformować Kościół. Kończy się to nie reformacją, lecz deformacją tej części Kościoła, w której jesteś. W ciągu pięciuset lat powstało kilkadziesiąt tysięcy denominacji. Musimy zadać sobie pytanie: "Czy zamierzone rozwiązanie było gorsze od wszystkich problemów razem wziętych?" Powiedziałbym: "Tak, w tym przypadku było gorsze".
Istnieją tysiące denominacji utworzonych przez mężczyzn i kobiety, którzy szczerze wierzą, że podążają za Biblią prowadzeni przez Ducha Świętego. Jednak praktycznie rzecz biorąc, każdy człowiek jest swoim papieżem. Według mnie jest to gotowy plan, by dojść do anarchii. To nie jest sposób, w jaki dobry ojciec wychowuje swoją rodzinę i utrzymuje ją zjednoczoną. Bóg jest Ojcem dla Swojej rodziny i utrzymuje jedność doktryny, moralności i kultu. Kościół katolicki ma wielu grzeszników takich jak ja ale jednocześnie ma mnóstwo Boskiej mocy, aby grzesznicy tacy jak ja mieli pewność, że on doprowadzi nas do domu.
Dziękuję za rozmowę.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ SMOCZYŃSKI
STUBENVILLE, OHIO, LISTOPAD 1998
Artykuł pochodzi z:
FRONDA, numer 15/16, s. 222-233
Pismo Poświęcone FRONDA
Wydawnictwo
FRONDA Sp. z o.o.
skr. poczt. 65, 00-968 Warszawa 45
tel./fax. (0-22) 48-91-31 wew. 265
e-mail: fronda@it.com.pl
http://fronda.pl
Fragment książki - świadectwa Scotta i Kimberly Hahn "W domu najlepiej":
Scott i Kimberly Hahn
Rozdział III Nowe poglądy na małżeństwo jako przymierze
Scott:
Przyjechaliśmy z Kimberly do Seminarium Teologicznego Gordon-Conwell zaledwie dwa tygodnie przed ślubem. Oboje byliśmy głęboko przekonani, że ewangelicka, reformowana teologia jest najbliższa biblijnemu chrześcijaństwu.
Na tym etapie określiłbym swoje poszukiwania jako powieść detektywistyczną. Badałem Pismo Święte, szukając wskazówek, gdzie szukać prawdziwego chrześcijaństwa. Stawiałem pytanie: Gdzie najwierniej głosi się naukę Biblii i wprowadza ją w życie? Jakakolwiek byłaby odpowiedź, wiedziałem, że tam właśnie wzywa mnie Bóg - bym mógł poświęcić życie nauczaniu. Byłem energicznym detektywem pragnącym iść za Słowem Bożym, niezależnie od tego, co mogło w nim się znajdować.
Jeden z seminarzystów - Gerry Matatics - szybko stał się moim bliskim przyjacielem. (Odegra on pierwszoplanową rolę w dalszej części tej opowieści). Jako jedyni spośród studentów prezbiteriańskich byliśmy na tyle konsekwentni w swoich antykatolickich przekonaniach, by uważać, że w Wyznaniu Westminsterskim powinien zostać zachowany wiersz, który większość reformowanych chrześcijan miała ochotę opuścić - papież jest antychrystem. Mimo że reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i inni - różnili się poglądami na wiele spraw, wszyscy byli zgodni co do tego, że papież jest antychrystem, a Kościół katolicki nierządnicą babilońską.
Kiedy w roku 1979 papież przyjechał do Bostonu, wielu naszych seminarzystów stwierdzało: "Czy on nie jest wspaniały?". Wspaniały! Uzurpował sobie władzę wiązania setek milionów serc i umysłów jako rzekomo nieomylny nauczyciel wszechświata. I to miało być wspaniałe? To odrażające! Robiliśmy z Gerrym co mogliśmy, żeby pomóc naszym braciom z seminarium zrozumieć, jakie to potworne.
Mój drugi rok w seminarium był pierwszym dla Kimberly. W trakcie wybranego przez nią kursu etyki chrześcijańskiej wydarzyło się coś bardzo ciekawego. Miałem już ten kurs za sobą, wiedziałem więc, że uczestnicy podzielą się na małe grupy, z których każda będzie pracowała nad jednym problemem moralnym. Zapytałem Kimberly, jaki wybrała temat.
- Antykoncepcję - odpowiedziała.
- Antykoncepcję? W zeszłym roku też była taka możliwość, ale nikt jej nie wybrał. To w sumie problem katolików. Po co miałabyś zajmować się antykoncepcją?
- Ciągle spotykam się z pytaniami o kontrolę urodzeń w czasie moich prelekcji o aborcji. Nie mam pojęcia dlaczego, ale tak jest. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby dowiedzieć się, czy Biblia nie ma czegoś do powiedzenia na ten temat.
- No cóż, jeśli masz ochotę tracić czas na rozważnie fikcyjnych problemów, to w końcu twój czas. - Byłem zaskoczony, ale nie przejąłem się tym za bardzo. W końcu tak naprawdę nie istniało coś takiego jak właściwy lub niewłaściwy pogląd na antykoncepcję. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, jak ważne dla naszego życia okażą się jej badania.
Kilka tygodni później w holu uczelni zaczepił mnie kolega.
- Rozmawiałeś z żoną na temat jej badań nad antykoncepcją?
- Nie, nie rozmawiałem.
- To radzę ci to zrobić. Doszła do bardzo ciekawych wniosków na ten temat.
Zważywszy na delikatność tematu pomyślałem, że może rzeczywiście lepiej z nią porozmawiać. Zapytałem Kimberly, do jakich to fascynujących wniosków doszła w kwestii antykoncepcji. Podzieliła się odkryciem, że do roku 1930 stanowisko wszystkich Kościołów chrześcijańskich było jednoznaczne: antykoncepcja jest złem w każdych okolicznościach.
- Może tyle czasu zajęło nam otrząśnięcie się z ostatnich pozostałości katolicyzmu - zasugerowałem.
Kimberly nie dała za wygraną.
- A czy znasz ich argumenty przeciwko kontroli urodzin? Są mocniejsze niż mógłbyś przypuszczać. Musiałem przyznać, że nie znam ich argumentów. Zaproponowała, żebym przeczytał poświęconą temu tematowi pozycję. Wręczyła mi książkę "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie" Johna Kippley'a. (Książka ta została przeredagowana i obecnie nosi tytuł "Seks i przymierze małżeńskie"). Specjalizowałem się w teologii przymierza. Sądziłem, że posiadałem już wszystkie książki ze słowem przymierze w tytule, więc ta natychmiast rozbudziła moją ciekawość.
Spojrzałem na nią i pomyślałem - wydawnictwo "Liturgical Press"? Facet jest katolikiem! Papistą! Jakim prawem przywłaszcza sobie protestanckie pojęcie przymierza? Byłem bardzo ciekaw, co on ma do powiedzenia. Zasiadłem do czytania i z miejsca stwierdziłem - to nieprawda, to jakiś absurd! Ten człowiek ma rację! Wykazywał on, że małżeństwo nie jest kontraktem, polegającym jedynie na wymianie dóbr i usług, ale przymierzem, polegającym na wymianie osób.
Kippley dowodził, że każde przymierze ma jakiś akt, w którym wyraża się i odnawia, i że akt małżeński jest właśnie takim aktem. Kiedy przymierze małżeńskie jest odnawiane, Bóg za jego pośrednictwem może wzbudzać nowe życie. Odnawianie przymierza małżeńskiego przy jednoczesnym stosowaniu kontroli urodzeń, by zniszczyć potencjał nowego życia, jest porównywalne z przyjmowaniem Eucharystii i wypluwaniem jej na ziemię.
Kippley tłumaczył, że akt małżeński w niepowtarzalny sposób pokazuje moc życiodajnej miłości przymierza. Wszelkie inne rodzaje przymierza również unaoczniają i przekazują miłość Boga, ale jedynie w przymierzu małżeńskim miłość ta jest tak rzeczywista i potężna, że przekazuje życie.
Kiedy Bóg stworzył człowieka, mężczyznę i niewiastę, już na początku dał im nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się. Mieli być obrazem Boga - Ojca, Syna i Ducha Świętego, jedności Trojga, Boskiej Rodziny. Tak wiec kiedy dwoje staje się jednym w przymierzu małżeńskim, to "jedno", którym się stają, jest tak rzeczywiste, że dziewięć miesięcy później mogą stanąć przed koniecznością nadania mu imienia! Dziecko jest uosobieniem ich jedności mającej źródło w przymierzu.
Zacząłem rozumieć, że za każdym razem, gdy w pełni przeżywaliśmy z Kimberly nasz akt małżeński, czyniliśmy coś świętego. I za każdym razem, gdy blokowaliśmy życiodajną moc miłości przez antykoncepcję, profanowaliśmy ten akt. (Brak poszanowania dla świętej czynności jest - z definicji - jej profanacją).
Książka wywarła na mnie duże wrażenie, ale nie za bardzo miałem ochotę przyznawać się do tego. Kimberly zapytała: co sądzę na jej temat? Powiedziałem, że jest ciekawa. Zauważyłem, że zaczęła kolejno brać na cel naszych przyjaciół - paru najlepszych i najbardziej otwartych zmieniło zdanie!
Wkrótce odkryłem, że wszyscy reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i cała reszta - zajmowali w tej kwestii takie samo stanowisko jak Kościół katolicki.
Mój niepokój wzrastał. Kościół rzymskokatolicki okazał się jedyną grupą wyznaniową na świecie, mającą dość odwagi i przekonania, by nauczać tej najbardziej niepopularnej z prawd. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Uciekłem się więc do starego rodzinnego powiedzonka: "Trafiło się ślepej kurze ziarno". Pomyślałem, że w końcu - po dwóch tysiącach lat - Kościół katolicki musiał w czymś mieć rację.
Katolicka czy nie, prawda była prawdą. Wyrzuciliśmy więc środki antykoncepcyjne, które stosowaliśmy, i zaczęliśmy w nowy sposób zawierzać Panu nasze plany rodzinne. Przez kilka pierwszych miesięcy stosowaliśmy metody naturalne. Potem postanowiliśmy być otwarci na nowe życie, ilekroć Bóg zechce nas nim pobłogosławić. W tym czasie założyłem grupę dyskusyjną liczącą około tuzina czołowych studentów kalwińskich Gordon-Conwell. Na spotkania, odbywające się raz w tygodniu przy śniadaniu, zapraszaliśmy profesorów, by dzielili się swoimi poglądami i odpowiadali na dziesiątki podchwytliwych pytań. Były to wspaniałe momenty braterstwa i twórczych dyskusji. Nazywaliśmy te spotkania Akademią Genewską na pamiątkę szkoły Kalwina w Genewie.
Czasami zbieraliśmy się też w piątkowe wieczory, spotykając się w restauracji hotelu Howard Johnson's lub w jakimś pobliskim pubie przy piwie i pizzy, by rozmawiać a teologii do trzeciej nad ranem, obiecując żonom, że już następny wieczór będzie zarezerwowany tylko dla nich. Przez trzy czy cztery godziny zagłębialiśmy się w Słowo Boże, prowadząc dysputy na temat tak kontrowersyjnych doktryn jak powtórne przyjście Chrystusa, dowody na istnienie Boga, predestynacja a wolna wola oraz inne wielkie tajemnice, które są rozkoszą teologów - a szczególnie idea przymierza.
Zagłębianie się w Pismo Święte oznaczało coraz bardziej samodzielne zmaganie się ze znaczeniem kluczowych tekstów. Ćwiczyliśmy się w grece i hebrajskim. Naszym jedynym autorytetem była Biblia, a znając te języki mogliśmy czerpać bezpośrednio z Pisma Świętego. Żadne tradycje nie były dla nas nieomylnym autorytetem. Mogły być przydatne. Mogły być wiarygodne. Brakowało im jednak nieomylności, a więc mogły wyprowadzić nas na manowce praktycznie w każdej chwili. W praktyce wymagało to od kadego z nas indywidualnego przemyślenia od podstaw całej doktryny. Zadanie dość ambitne, my jednak byliśmy młodzi i pełni wiary, że z pomocą Ducha Świętego i Słowa Bożego zdołamy, jeśli trzeba, wynaleźć na nowo wszystkie koła świata.
Na ostatnim roku kryzys wisiał już w powietrzu. Moje badania zmusiły mnie do ponownego przemyślenia znaczenia przymierza.
W tradycji protestanckiej pojęcia: przymierze i kontrakt używane są wymiennie. Jednakże studia nad Starymi Testamentem pozwoliły mi zrozumieć, że dla starożytnych Hebrajczyków przymierze było zupełnie czym innym niż kontrakt. W Piśmie Świętym kontrakt polegał na wymianie własności, podczas gdy przymierze polegało na wymianie_ osób, tak aby utworzyć między nimi świętą więź rodzinną. Pokrewieństwo jest więc konsekwencją przymierza. (Rozumiane w świetle Starego Testamentu, przymierze nie jest czymś teoretycznym czy abstrakcyjnym). Co więcej, więź rodzinna wynikająca z przymierza była mocniejsza niż pokrewieństwo naturalne - toteż przymierza zawierane przez Boga w Starym Testamencie oznaczały, że staje się On Ojcem dla Izraela i przyjmuje go za swoją rodzinę.
Gdy więc Chrystus zawarł z nami Nowe Przymierze, oznaczało to coś więcej niż kontrakt czy umowę prawną, na mocy której wziął On nasz grzech, a w zamian dał nam swoją sprawiedliwość, jak wyjaśniali to Luter i Kalwin. Interpretacja ta, choć słuszna, nie oddawała jednak całej prawdy ewangelicznej.
Odkryłem, że Nowe Przymierze dało początek nowej ogólnoświatowej rodzinie, w której Chrystus dzieli się z nami swym Bożym synostwem, czyniąc nas dziećmi Bożymi. Usprawiedliwienie, będące konsekwencją przymierza, oznacza uczestnictwo w łasce Chrystusa, dzięki której jesteśmy synami i córkami Boga; uświęcenie oznacza uczestnictwo w byciu i mocy Ducha Świętego. Widziana w tym świetle łaska Boża okazuje się być czymś o wiele większym niż aktem ułaskawienia - jest w dosłownym sensie udzieleniem nam życia, które jest w Bogu, poprzez dar Bożego synostwa.
Luter i Kalwin wyjaśniali to wyłącznie za pomocą języka wziętego z sali sądowej. Ja jednak zacząłem dostrzegać, że Bóg jest nie tyle sędzią, co naszym Ojcem. My sami jesteśmy nie tyle kryminalistami, co uciekinierami. Nowe Przymierze nie powstało na sali sądowej - zostało obmyślone przez Boga w rodzinnym domu.
Święty Paweł - który dla mnie był prototypem Lutra - w Liście do Rzymian, do Galatów i w całym swoim nauczaniu głosił, że usprawiedliwienie było czymś więcej niż tylko dekretem prawnym. Czyniło nas ono dziećmi Bożymi w Chrystusie, mocą jedynie Jego łaski. Odkryłem również, że święty Paweł nie twierdził nigdzie, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Protestancka zasada "sola fide" jest niebiblijna!
Byłem szczerze zafascynowany swoim odkryciem. Podzieliłem się nim z przyjaciółmi, na których również wywarło ono spore wrażenie. Jakiś czas później jeden z nich zaczepił mnie i zapytał, czy wiem, kto jeszcze naucza w ten sposób o usprawiedliwieniu. Gdy przyznałem, że nie wiem, poinformował mnie, że niejakiemu dr. Normanowi Shepherdowi, profesorowi Westminsterskiego Seminarium Teologicznego (najbardziej ortodoksyjne seminarium prezbiteriańsko-kalwińskie w Ameryce), wytoczono właśnie proces o herezję za głoszenie dokładnie takich samych poglądów na usprawiedliwienie, jakie rozpowszechniam ja.
Skontaktowałem się z profesorem Shepherdem i porozmawiałem znim. Powiedział, że oskarżono go o głoszenie czegoś przeciwnego nauczaniu Biblii, Lutra i Kalwina. Kiedy przedstawił mi swoje poglądy, pomyślałem: "Hej, przecież to właśnie to, o czym ja mówię".
Być może, gdy patrzy się z boku, nie wygląda to na poważny kryzys, ale dla kogoś przesiąkniętego protestantyzmem i przekonanego, że "sola fide" jest podstawą chrześcijaństwa, oznaczało to, że świat zatrząsł się w posadach.
Przypomniałem sobie, jak jeden z moich ulubionych teologów, dr Gerstner, powiedział pewnego razu na zajęciach, że gdyby protestanci mylili się w kwestii "sola fide" - a Kościół katolicki miał słuszność, że usprawiedliwienie dokonuje się poprzez wiarę i uczynki - już następnego ranka znalazłby się jako pokutnik na kolanach pod Watykanem. Wszyscy wiedzieliśmy oczywiście, że był to chwyt retoryczny,wywarł on jednak spory efekt. W gruncie rzeczy, cała Reformacja opierała się na tej właśnie różnicy.
Luter i Kalwin powtarzali często, że jest to artykuł wiary, od którego zależy przetrwanie lub upadek Kościoła. Dlatego właśnie, ich zdaniem, Kościół katolicki upadł, a z jego popiołów wzniósł się protestantyzm. "Sola fide" była podstawową zasadą Reformacji, a tymczasem ja dochodziłem do wniosku, że święty Paweł nigdy jej nie wyznawał.
Biblia naucza w Liście św. Jakuba 2,24, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". "Także św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian 13,2, powiedział: "Gdybym [...] posiadał [...] wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym". Uznanie, że Luter popełnił tytej kwestii zasadniczy błąd, bardzo wiele mnie kosztowało. Od siedmiu lat Luter był moim głównym źródłem inspiracji do pełnego głoszenia mocy Słowa. Poza tym, doktryna ta była podstawą intelektualną całej Reformacji.
W tym czasie musiałem odłożyć swoje badania. Wraz z Kimberly zdecydowaliśmy, że odbędę studia doktoranckie z zakresu teologii przymierza w Szkocji, na uniwersytecie w Aberdeen, gdzie przyjęto moją kandydaturę. Plany te zmieniły się, gdy odkryliśmy, nie bez radości, że Bóg pobłogosławił nasze otwarcie na nowe życie. Zmiana w rozumieniu teologii pociągnęła za sobą zmianę w organizmie Kimberly. Ponieważ jednak w tym czasie Margaret Thatcher skutecznie utrudniła Amerykanom rodzenie dzieci na koszt podatników brytyjskich, przyjęliśmy to jako znak, że powinniśmy rozejrzeć się za pracą, odkładając na jakiś czas studia doktoranckie.
Skontaktował się z nami mały zbór z Fairfax w Wirginii, który poszukiwał duchownego. Gdy zgłaszałem swoją kandydaturę w trynitarnym kościele prezbiteriańskim, podzieliłem się swoimi poglądami i obawami dotyczącymi usprawiedliwienia, przyznając się, że stoję na tej samej pozycji co dr Shepherd. Okazali zrozumienie mówiąc, że oni także zgadzają się z jego poglądami. Tak więc, na krótko przed ukończeniem studiów, przyjąłem stanowisko pastora w Kościele trynitarnym oraz posadę nauczyciela w ich szkole średniej, Fairfax Christian School.
Z Bożą pomocą ukończyłem studia jako najlepszy na roku. Nadszedł czas pożegnania z niektórymi spośród moich najbliższych przyjaciół - studentów i profesorów. Bóg pobłogosławił nas głębokimi przyjaźniami z mężczyznami i kobietami, którzy na serio otwierali swoje umysły i serca na Słowo Boże. Kimberly i ja ukończyliśmy studia jednocześnie; ona z tytułem magistra nauk humanistycznych (Master of Arts), a ja magistra teologii (Master of Divinity).
Kimberly:
W czasie naszego pierwszego roku w seminarium, Scott rozpoczął studia magisterskie zajmując się subtelnościami teologicznymi pod kierunkiem profesorów, którzy wykładali teologię już od dziesięciu do czterdziestu lat. Ja natomiast prowadziłam sekretariat programu finansowanego przez stypendium naukowe Uniwersytetu Harvard i pracowałam z ludźmi wszelkich możliwych wyznań poza chrześcijańskimi, spośród których wielu nigdy nie słyszało Ewangelii i nie miało w ręku Biblii. Niemal codziennie w rozmowach ze mną kwestionowali wszystko, łącznie z istnieniem Boga. Był to spory kontrast.
Po pierwszym roku postanowiliśmy wejść na tą samą drogę, by móc wspólnie wzrastać. Tak więc, z błogosławieństwem Scotta i pomocą moich rodziców rozpoczęłam studia magisterskie, gdy Scott był na drugim roku. Wspólne studiowanie teologii było ubogacającym doświadczeniem.
Jedną z pierwszych kwestii, jakimi zajęłam się na kursie etyki chrześcijańskiej, była antykoncepcja. Nie uważałam tego za problem, któremu warto poświęcić uwagę, dopóki nie zaangażowałam się w ruch obrony życia. Z jakichś powodów, ciągle wypływała tam kwestia kontroli urodzin. Jako protestantka, nie znałam żadnej pary, która nie praktykowałaby kontroli urodzin. Nauczono mnie uważać antykoncepcję za rozsądne i odpowiedzialne chrześcijańskie zachowanie. W czasie kursu przedmałżeńskiego pytano nas, jaki rodzaj antykoncepcji zamierzamy stosować, a nie czy zamierzamy stosować ją w ogóle.
Mała grupka zajmująca się kwestią antykoncepcji spotkała się na krótko pierwszego dnia w kącie sali. Ktoś spontanicznie przejął rolę lidera, mówiąc:
- Nie musimy uwzględniać stanowiska katolików, ponieważ oni sprzeciwiają się antykoncepcji jedynie z dwóch powodów. Po pierwsze, papież nie jest żonaty i problem go nic dotyczy. Po drugie, chcą przysporzyć światu jak najwięcej nowych katolików.
- Czy to są powody, które podaje Kościół katolicki? - przerwałam - Myślę, że nie.
- To dlaczego nie zajmiesz się tą sprawą?
- To właśnie zamierzam zrobić - odparłam i zabrałam się do pracy.
Po pierwsze, zastanowiłam się nad naturą Boga i nad tym, w jaki sposób małżonkowie wezwani są do stawania się Jego obrazem. Bóg - Ojciec, Syn i Duch Święty - uczynił mężczyznę i kobietę na swój obraz i pobłogosławił ich przymierze małżeńskie nakazem, aby byli płodni i rozmnażali się, zaludniając ziemię i panując nad całym stworzeniem na chwałę Boga (Rdz 1,26-28). Obrazem, na którego podobieństwo stworzeni zostali mężczyzna i kobieta, była jedność trzech Boskich Osób, oddających się sobie nawzajem w całkowitej, absolutnie bezinteresownej miłości. Bóg potwierdził to pierwotne błogosławieństwo, zawierając przymierze z Noem i jego rodziną, gdy na nowo dał im ten sam nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się (Rdz 9,1). Tak więc pojawienie się grzechu nie zmieniło powołania par małżeńskich do stawania się obrazem Boga poprzez prokreację. Święty Paweł wyjaśnił, że w Nowym Przymierzu małżeństwo zostało wyniesione jeszcze wyżej - stało się odzwierciedleniem relacji pomiędzy Chrystusem a Kościołem. (W tym czasie jeszcze nie rozumiałam, że małżeństwo jest w rzeczywistości sakramentem). Tak Bóg przez życiodajną moc miłości uzdolnił parę małżeńską do odzwierciedlania Jego obrazu, jako jedności dwojga, stających się trojgiem. Zadałam więc sobie pytanie, czy stosowanie kontroli urodzeń - celowe blokowanie życiodajnej mocy miłości przy jednoczesnym cieszeniu się jednością i przyjemnością, jaką daje nam akt małżeński - pozwala mojemu małżonkowi i mnie na odzwierciedlanie obrazu Boga dającego się w bezinteresownej miłości?
Po drugie, przeanalizowałam to, co Pismo Święte ma do powiedzenia na temat dzieci. Świadectwo Słowa było jednoznaczne! Każdy werset mówiący o dzieciach traktował je zawsze jako błogosławieństwo (Ps 127;128). Nie znalazłam przysłowia sugerującego, że dziecko nie jest warte kosztów ponoszonych na jego utrzymanie. Nie ma również błogosławieństwa przeznaczonego dla rodziców, którzy zachowali właściwe odstępy pomiędzy kolejnymi dziećmi. Ani też dla małżeństwa, które odczekało odpowiednią ilość lat przed wzięciem na siebie ciężaru rodzicielstwa, dla męża i żony, którzy zaplanowali każde poczęcie. Poglądy te, wpojone mi przez media, państwową szkołę i otoczenie nie miały podstaw w Słowie Bożym.
Pismo Święte przedstawia płodność jako powód do chwały i świętowania, a nie jako chorobę, której za wszelką cenę należy unikać. I chociaż nie znalazłam ani jednego słowa krytyki pod adresem ludzi mających niewielkie rodziny, wiele wersetów nie pozostawiało wątpliwości, że większa rodzina była znakiem obfitszej łaski Bożej. Bóg był tym, który otwierał i zamykał łono. A kiedy dawał życie, było to zawsze przyjmowane jako błogosławieństwo. Pragnieniem Boga dla wiernych małżonków było przecież "Potomstwo Boże" (Ml 2,15). O dzieciach mówiono jako o "strzałach w ręku wojownika [...] Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan" (Ps 127,4-5). Kto wyruszyłby na bitwę z dwiema lub trzema strzałami, mogąc pójść z pełnym kołczanem? Zadałam sobie kolejne pytanie: Czy nasze stosowanie antykoncepcji odzwierciedla to, jak Bóg widzi dzieci, czy to, jak widzi je świat?
Po trzecie, pojawiła się kwestia poddania życia Jezusowi. Jako ewangeliczni protestanci, Scott i ja bardzo poważnie traktowaliśmy fakt, że Jezus jest Panem naszego życia. W sprawach finansowych wyglądało to tak, że nawet przy najbardziej ograniczonym budżecie oddawaliśmy regularnie dziesięcinę, chcąc okazać się dobrymi dzierżawcami pieniędzy, które On nam powierzył. Ciągle na nowo widzieliśmy, jak zaspokajał On nasze potrzeby ponad to, co my Mu ofiarowaliśmy. Gdy chodzi o czas, święciliśmy Dzień Pański, odkładając naukę, która była naszą pracą, nawet jeśli w poniedziałek mieliśmy egzamin. Wiele razy Bóg błogosławił nasz wolny dzień i zdawaliśmy celująco wszystkie poniedziałkowe egzaminy. W dziedzinie naszych talentów, zakładaliśmy, że powinniśmy zawsze być dyspozycyjni w służbie dla Pana i z ochotą godziliśmy różne posługi z normalnym studiowaniem. Błogosławieństwo, które widzieliśmy w naszym życiu jako owoc tej posługi, było wielkim umocnieniem dla naszej wiary i naszego małżeństwa.
Ale nasze ciała? Nasza płodność? Czy panowanie Chrystusa sięgało aż tak daleko? Przeczytałam 1 Kor 6,19-20: "Czyż nie wiecie [...] że już nie należycie do samych siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. chwalcie więc Boga w waszym ciele!". Być może więc postępowaliśmy bardziej po amerykańsku niż po Bożemu, uważając naszą płodność za coś, czym możemy sterować, jak nam się żywnie podoba. Postawiłam kolejne pytanie: Czy stosowanie przez nas kontroli urodzeń wyraża wierność Jezusowi Chrystusowi jako Panu?
Po czwarte, co było wolą Bożą dla mnie i dla Scotta? Chcieliśmy poznać i wypełnić wolę Bożą w naszym życiu. Dużo do myślenia na ten temat dał mi fragment biblijny z Listu do Rzymian 12,1-2: "A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe".
Paweł wykazuje, że wydawanie się na ofiarę jest możliwe dzięki miłosierdziu Bożemu, ale nie wymaga od nas, abyśmy prowadzili takie życie własnymi siłami. Mogliśmy składać Mu nasze ciała w ofierze podczas modlitwy -gdyż pobożność ma także aspekt cielesny. Jednym z podstawowych wymogów odkrywania, jak ofiarowywać się Bogu zgodnie z Jego wolą, jest prawidłowe rozróżnianie pomiędzy mową świata a prawdą Bożą. Oznaczało to dla nas aktywne odnawianie umysłu przez Słowo Boże. I oto badania nad antykoncepcją doprowadziły mnie do rozważania fragmentów Pisma Świętego, które przedstawiały zupełnie inny obraz niż ten głoszony przez świat. Scott i ja zobowiązaliśmy się już do wierności względem siebie i Pana. Należało odpowiedzieć na pytania: Czy Bóg jest godzien zaufania w takiej kwestii jak wielkość naszej rodziny? Jaka powinna być częstotliwość pojawiania się dzieci? Czy On wie, na co nas stać pod względem finansowym, emocjonalnym, duchowym? Czy ma wystarczające możliwości, by dać nam siłę do wychowania większej liczby dzieci niż ta, na którą byliśmy przygotowani? W głębi serca wiedziałam, z czym się zmagam - z problemem autorytetu Boga. On jeden zna przyszłość i wie najlepiej, jak błogosławić naszą rodzinę "potomstwem Bożym", którego dla nas pragnie. Dowiódł już swojej wiarygodności wobec nas na niezliczone sposoby. Miałam powody, by zaufać, że da nam potrzebną wiarę, aby poddać Mu tę dziedzinę życia. Wzbudzi nadzieję, że taka droga jest częścią Jego planu wobec naszego życia. Napełni nas miłością - a przez nas te wszystkie bezcenne dusze, które nam powierzy. Poza tym, znałam przecież wiele par małżeńskich z naszego seminarium, które "planowały" pojawienie się swoich dzieci, by wkrótce odkryć, że czas Boga jest inny niż ich. Należało zawierzyć Mu sferę naszej płodności w sposób radykalny - z wykluczeniem antykoncepcji. Nie trzeba dodawać, że ja sama byłam o tym wszystkim przekonana. Jednak małżeństwo stanowią dwie osoby, a więc musiałam podzielić się moimi obawami i pytaniami ze Scottem. Gdy pewnego wieczoru przy kolacji Scott zapytał, jak idzie mi praca nad antykoncepcją, powiedziałam mu tyle, ile potrafiłam. Poprosiłam go też, żeby przeczytał książkę Johna Kippley'a zatytułowaną: "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie". Dzięki tej książce, Scott dostrzegł jeszcze coś więcej niż istotę moich argumentów - odkrył, że Kippley wyjaśnia niemoralność antykoncepcji posługując się pojęciem przymierza małżeńskiego. Kippley użył następującego porównania. Podobnie jak w starożytnym Rzymie biesiadnicy objadali się na ucztach, a potem opuszczali towarzystwo, by zwymiotować to, co przed chwilą zjedli (czyli uniknąć skutków swojego działania), tak samo małżonkowie "ucztują" w akcie małżeńskim, jednocześnie niszcząc życiodajną moc tego aktu odnowy przymierza. Obydwa działania są sprzeczne z prawem naturalnym i przymierzem małżeńskim. Z perspektywy Kippley'a, reprezentującego Kościół katolicki, podstawowym przeznaczeniem i celem aktu małżeńskiego było poczęcie dziecka. Kiedy małżonkowie rozmyślnie niszczą ten cel, działają wbrew prawu naturalnemu. Profanując odnowienie swojego przymierza małżeńskiego, negują podjęte zobowiązanie całkowitego oddania się sobie nawzajem.
Zrozumiałam więc, dlaczego Kościół rzymskokatolicki sprzeciwia się antykoncepcji. Pozostał jednak problem naturalnego planowania rodziny. Czy nie jest to po prostu katolicki sposób kontroli urodzin?
Pierwszy List do Koryntian 7,4-5 mówi, że małżonkowie mogą na pewien czas zrezygnować ze współżycia seksualnego, by oddać się modlitwie, lecz następnie powinni powrócić do siebie, by nie pozostawiać szatanowi furtki, przez którą mógłby wedrzeć się do ich małżeństwa. Czytając "Humanae Vitae" nabrałam uznania do Kościoła za jego wyważone podejście do antykoncepcji. Uczył zgodnego z planem Bożym przeżywania aktu małżeńskiego, a gdy wymagały tego okoliczności - rozsądnego podejmowania abstynencji w okresie płodnym. Podobnie jak w wypadku jedzenia post od czasu do czasu może okazać się pomocny, tak samo bywają okresy, kiedy pomocny jest post od współżycia małżeńskiego, podjęty dla sensownych, rozważonych na modlitwie przyczyn. Jednak poza przypadkami ewidentnego cudu, nie da się przeżyć wyłącznie poszcząc. Stąd naturalne planowanie rodziny proponowane jest bardziej jako recepta na trudne sytuacje niż jako codziennie przyjmowana dla zdrowia witamina.
Pewnego dnia w bibliotece wyjaśniłam to wszystko znajomemu seminarzyście, który nie był jeszcze żonaty, a on zadał mi prowokujące pytanie:
- To znaczy, Kimberly, że ty i Scott zrezygnowaliście z antykoncepcji?
- Nie, jeszcze nie.
- Ale mówisz tak, jakbyś była absolutnie przekonana, że jest ona czymś złym.
W odpowiedzi przytoczyłam mu znaną anegdotę: "Kura i świnia farmera Browna wychwalały pod niebiosa swojego wspaniałego gospodarza.
- Uważam, że powinniśmy przygotować mu coś specjalnego - powiedziała kura.
- Co masz na myśli? - zapytała świnia.
- Usmażmy mu na śniadanie jajecznicę na bekonie - zażartowała kura.
- No cóż - westchnęła świnia - dobrze ci mówić. Dla ciebie to wspaniały podarunek, dla mnie - całkowite poświęcenie (total commitment)".
- Terry - dodałam - wezmę sobie to do serca, co mi powiedziałeś, ale wiedz, że zaryzykowanie posłuszeństwa w tej dziedzinie jest dla mnie o wiele trudniejsze niż dla ciebie, ponieważ nie żyjesz w małżeństwie. Terry obiecał jeszcze pomodlić się za mnie i za Scotta i oboje poszliśmy do domu. Po rozmowie ze mną Scott stwierdził, że on również opowiada się przeciwko antykoncepcji, ale zaproponował, żebyśmy nie pozbywali się tak całkiem środków antykoncepcyjnych - na wypadek gdybyśmy zmienili zdanie. Czułam jednak, że byłaby to dla nas zbyt duża pokusa pójścia na kompromis z naszymi zasadami. Wyrzuciliśmy więc wszystkie środki, wchodząc na nowy poziom zawierzenia się Bogu w kwestii naszego życia i naszej płodności.
Lata seminaryjne dały nam ze Scottem wiele okazji do wspólnego studiowania teologii, do zachęcania, wspierania i prowokowania siebie nawzajem, jak też i naszych przyjaciół. Wielkim źródłem błogosławieństwa były dla nas małżeńskie grupy biblijne. Zaangażowanie w posługę w zborze dało nam szansę zastosowania w praktyce tego, czego nas uczono. Także niezliczone dyskusje teologiczne z innymi studentami przy posiłkach w naszym mieszkaniu dodawały smaku naszemu życiu.
Gdy spotykałam się ze studentkami naszego seminarium, w rozmowach często zbaczałyśmy na temat pracy, którą chciałybyśmy wykonywać po ukończeniu studiów. Niewiele z nich wykazywało zrozumienie tych problemów, gdy dzieliłam się z nimi moimi kierunkami wykorzystania zdobytego stopnia naukowego. Gdybym nie zaszła w ciążę, byłabym gotowa podjąć pracę przy nauczaniu teologii i pełnić posługę wspólnie ze Scottem. Natomiast gdybym zaszła w ciążę, co miałam nadzieję, że nastąpi wkrótce, wykorzystałabym zdobytą wiedzę po to, by być większym wsparciem dla Scotta, uczyć nasze dzieci i prowadzić grupy biblijne dla kobiet.
Moi rodzice - którzy płacili rachunki za studia - akceptowali moje zamiary i stali po mojej stronie. Nie zależało im na tym, żeby dyplom magisterski był dla mnie źródłem dochodu. W ich rozumieniu studia były szansą rozwijania otrzymanych od Pana darów. Ufali więc, że Pan wskaże nam, jak mamy ich używać. W przeważającej części studia teologiczne były dla nas nie tyle wyzwaniem do kwestionowania tego, w co wierzyliśmy (jak stało się to w przypadku antykoncepcji), ile pogłębieniem naszego zrozumienia i docenienia fundamentu, na którym zaczęliśmy już budować nasze życie. Z jednym godnym uwagi wyjątkiem - zaczęliśmy zastanawiać się, czy rzeczywiście mamy słuszność twierdząc, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Stopniowo doszliśmy do przekonania, że poglądy teologiczne Marcina Lutra stoją w sprzeczności z tymże Pismem Świętym, które rzekomo wybrał na swój autorytet w miejsce Kościoła katolickiego. Głosił on, że człowieka nie usprawiedliwia wiara działająca przez miłość, a jedynie sama wiara. Posunął się nawet tak daleko, że w swoim niemieckim przekładzie Listu do Rzymian 3,28 dodał słowo "sama" przed "wiara", a List św. Jakuba nazwał "słomianym listem", gdyż stwierdza on jednoznacznie, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary" (Jk 2,24).
Znowu więc, ku naszemu zdumieniu, okazało się, że Kościół katolicki ma słuszność w podstawowej kwestii: usprawiedliwienie oznacza, że człowiek staje się dzieckiem Bożym i zostaje wezwany do wiernego tym dziecięctwem życia, opartego na wierze, które działa przez miłość. List do Efezjan 2,8-10 wyjaśnia, że wiara - której koniecznie potrzebujemy - jest darem Boga, nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił, oraz że ta właśnie wiara umożliwia nam pełnienie dobrych uczynków, które Bóg dla nas przygotował. Wiara jest jednocześnie darem od Boga i naszą posłuszną odpowiedzią na Jego miłosierdzie. Zarówno protestanci jak i katolicy zgodziliby się natomiast, że zbawienie dokonuje się przez samą łaskę.
W tym czasie nie orientowałam się jeszcze zbyt dobrze w teologii Reformacji, więc nie sądziłam, że zmiana w moim rozumieniu usprawiedliwienia może mieć jakieś istotne znaczenie. Warto było to wiedzieć, ale uważałam, że przecież każdy zgodzi się, że jesteśmy zbawieni z samej łaski przez wiarę, która ujawnia się poprzez miłość. Gdyby tylko dano mi dosyć czasu na wyjaśnienie, dlaczego tak wierzę, żaden z moich znajomych nie posądziłby mnie o katolicyzm. Dla Scotta jednak ta zmiana poglądów była jak trzęsienie ziemi, którego konsekwencje miały okazać się bardo ważne dla naszego życia.
Gdy nasz ostatni rok w Gordon-Conwell zbliżał się do końca, odkryliśmy, że Pan (nareszcie) pobłogosławił nas potomstwem. Chociaż zburzyło to nasze plany wyjazdu do Szkocji na studia, byliśmy zachwyceni widząc, że wola Boża dla naszego życia zawiera w sobie to Dziecko. Cieszyłam się myślą, że będę mogła wykorzystać to wszystko, co dokonało się w moim sercu i umyśle w ciągu lat seminaryjnych, wychowując ucząc maleństwo, które noszę pod sercem. Świadomość kolejnego kroku w moim powołaniu małżeńskim - macierzyństwa - dawała mi głębokie poczucie spełnienia. Po ukończeniu studiów wyruszyłam ze Scottem do Wirginii, by pełnić wolę Bożą wśród ludzi, do których On nas posłał.